Retro poniedziałek: GTA Vice City

Retro poniedziałek: GTA Vice City

08.07.2019, 13:21:00

Należę do kościoła GTA Vice City. Nie jestem jego inkwizytorem, ale gdybym miał hawajską koszulę Tommy’ego Vercettiego – doskonale wiecie jaką – miałaby dla mnie status dewocjonaliów.

Wiecie co jest najtrudniejsze w przynależeniu do kościoła GTA Vice City? To, że w zasadzie jesteś bez szans w dyskusjach z wyznawcami GTA 3 i GTA San Andreas. Co prawda nie sądzę, by istniał człowiek, którego ulubioną grą z serii Rockstar było GTA 3, ale to właśnie ten tytuł stanowił największy przełom, to ten tytuł położył tory kolejowe pod wielkość. GTA San Andreas natomiast wyciskała maksimum możliwości z tamtego, szeroko rozumianego silnika gry, zasada „więcej i kreatywniej” była stosowana z sukcesami do niemal każdego aspektu rozgrywki.

Czym ma się bronić Vice City? Kiedy nawet ja, choć to mój ulubiony tytuł, choć to dla mnie osobisty panteon gier obok Championship Managera 01/02, Heroes of Might and Magic 3 i Diablo 2, na swój sposób uznaję wagę cięższą zasług konkurencji?

Mało: być może zostałbym wyznawcą San Andreas, tak jak większość, a przeszkodziły w tym czysto techniczne kwestie. Mój komputer do najlepszych nie należał, w istocie był dość słaby. Gdy przyniosłem San Andreas do domu, zainstalowałem, a w końcu oczom moim ukazało się Grove Street, klatkowało jak na slow motion. SA działało płynnie dopiero, gdy w ustawieniach zmniejszyłem ruch samochodów do minimum. Wtedy dało się grać.

Wyobrażacie to sobie?

Gra o nazwie „Grand Theft Auto” z ulicami tak ruchliwymi niemal jak ulice Sochaczewa nocą?

Sochaczewa z początku XVII wieku?

Nie było rady, całe doświadczenie San Andreas przeszło mi koło nosa – wiem oczywiście co i jak, grywało się okazjonalnie u kumpli, latało się jumbo jetem, zwiedzało cmentarzyska samolotów, świat imponował rozmachem, ale nie zmienia to faktu, że nie mam w CV setek godzin sam na sam z SA, takie intensywne randkowanie mam natomiast z Vice City.

Zgódźmy się jednak na jedno: pomiędzy kościołami San Andreas i Vice City nie ma wojen. Coś tam można podyskutować, ale tak jak czasem bywa wybór pomiędzy dżumą i cholerą, tak tu mamy wybór pomiędzy sobotą i niedzielą. To dwie szalenie dobre gry i kropka.

Widzicie, mniej więcej w tamtym czasie zacząłem też jako taką edukację filmową, a z kumplami żaden gatunek nie interesował nas bardziej, niż kino gangsterskie. Ojciec Chrzestny? No jasne, że to klasyk, mieliśmy go na rozkładzie, ale wierzcie lub nie, dla nas najważniejsi byli „Chłopcy z ferajny”. Gdy ktoś do dziś wspomina mi, że Joe Pesci to przede wszystkim policjant z „Kevina samego w domu”, chce mi się wyć. Joe Pesci to po pierwsze, drugie i trzecie Tommy z „Chłopców z ferajny”, czyli Tommy mówiący „How am I funny?”, Tommy strzelający Spiderowi w kolano, wreszcie Tommy od jednego z moich ulubionych dialogów filmowych, czyli sceny z „Go home and get your fucking shinebox”. 

Znane na wylot są tropy filmów gangsterskich widziane w Vice City: mamy bieg z piłą mechaniczną godny „Człowieka z blizną”, mamy jeszcze bardziej ikoniczną finalną scenę z M16 na pałacowych schodach. Żywcem wyjęty z „Życia Carlita” jest Ken Rosenberg, czyli filmowy Sean Penn, tak samo jak bodaj finalne sceny na łodziach, gdzieś pogrywają – choć ciszej – elementy „Casino”. Nie będę udawał, że pasjami oglądałem „Policjantów z Miami”, trochę nie moje lata, dlatego dla mnie Vice City to interaktywny świat gangsterskich filmów – świat pięknie nazwanego „Escobar International Airport”, świat nocnych klubów z pastelowymi neonami, świat amerykańskiego „downtown”, ale też świat Little Havany czy nawet świat bezbłędnej ścieżki muzycznej – którymi jarałem się wtedy jak zły.

Kto obok Pesciego był gwiazdą „Goodfellas”? Robert de Niro i Ray Liotta. A kto był Tommym Vercettim w Vice City? Właśnie Ray Liotta. Ja wtedy ledwo mogłem w to uwierzyć, że taki aktor – bo po „Goodfellas” to był dla mnie ścisły top ulubieńców – podkładał głos pod postać w grze komputerowej.

Ray Liotta, co istotne, był wybitnie rozgadany, Ray Liotta tworzył z Vercettiego jedną z najbardziej wyrazistych postaci gier komputerowych tamtych czasów. W porównaniu z tradycją poprzednich tytułów, gdzie głównym bohaterem był milczek, tutaj mamy do czynienia z facetem, który urwał się z ekranu filmu Martina Scorsese. Wciąż słyszę jak drze się „VERCETTI! REMEMBER THE NAME” czy „THE LAST DANCE FOR LANCE VANCE” w zdradzie, która każdego gracza zabolała w samo serce, a mówimy jeszcze o czasach, gdy wiele firm wykładało nie powiem co na fabułę.

Co tu kryć – nie wiem czy jest postać w grach, którą polubiłem bardziej niż Vercetti. Na swój sposób to pewnie dość chore, bo Tommy był przecież kawałem krwawej, wrednej mendy, ale przecież wiadomo, że w grze, w której podstawą funkcjonowania jest kradzież auta co pięć minut, a za zastrzelenie przechodnia ściga cię leniwie przez chwilę lokalny posterunek, związek z moralnością jest trudnym małżeństwem.

Byłem skazany na to, by zakochać się w tym klimacie, Vice City była dla mnie jak skrojona. Mogę mówić, że tutaj pierwszy raz akcja działa się we wnętrzach, że było dwa razy więcej fur, że w porównaniu do Liberty City w GTA 3 było o wiele bardziej barwnie, zarówno w sensie dosłownym, jak i zróżnicowania lokacji czy misji, ale to kwestie techniczne, spełnione – jak tu Rockstar – wzorowo. To, co było błyskiem geniuszu GTA Vice City, to klimat.

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze