Retro poniedziałek: Grand Theft Auto: San Andreas

Retro poniedziałek: Grand Theft Auto: San Andreas

01.07.2019, 23:30:00

Od prawie piętnastu lat, gdy wracam z trasy do domu i skręcam w swoją osiedlową uliczkę za każdym razem w głowie świdruje mi charakterystyczny głos Carla Johnsona. Grove Street. Home.

Ale to przecież nie jest jedyny cytat z tego arcydzieła, który towarzyszy całemu pokoleniu urodzonemu gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie oszukujmy się, „All we had to do, was follow the damn train, CJ”, „Ah shit, here we go again” czy „keep it locked, keep it loaded” to klasyki jak teksty z Kilera, a prawdopodobnie nawet teraz duża część z was przeczytała je głosem Big Smoke’a, CJ’a oraz OG Loc.

Czy najbardziej hip-hopowa część GTA zdefiniowała na nowo gatunek, podobnie jak GTA 3? Nie, raczej nie. Czy pod względem klimatu przebiła cukierkowe Miami lat osiemdziesiątych rodem z filmu Miami Vice i gry Vice City? Uczeni w piśmie do dziś nie potrafią wypracować wspólnego stanowiska, ale przyjmijmy, że nie do końca, a przynajmniej nie w stopniu, który wskazywałby na jakąś rewolucję. Czy strzelało się lepiej niż w innych grach? Jeździło się lepiej? To może chociaż mini-gry były ambitniejsze?

No nie, San Andreas tak naprawdę nie miał cech rewolucyjnych, nie miał czegoś, co sprawiało, że na linii czasu w grach mamy erę przed SA i po SA A jednak, trudno nie zauważyć, że to właśnie premiera tej części cyklu Grand Theft Auto udowodniła, że granice tak naprawdę przestały już istnieć. Że nie ma świata, którego nie da się przenieść na komputerowe dyski, że nie ma historii, która stanowiłaby zbyt wielkie wyzwanie dla graczy.

Nawet jeśli poszczególne elementy gry nie stanowiły nowości, to już upchnięcie ich wszystkich w ramach jednego tytułu – jak najbardziej. Nigdy wcześniej i chyba nigdy później nie mieliśmy sandboksowej gry o takiej pojemności treściowej. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to tajemniczo, więc spieszę z wyjaśnieniem.

GTA 3? Mroczny Nowy Jork, trochę włoskiej mafii, trochę osiedlowych gangów. GTA: Vice City? Miami, całe worki inspiracji kinem lat osiemdziesiątych, kalki z Miami Vice, kalki ze Scarface’a, wybranie bardzo konkretnie umiejscowionego w czasie i przestrzeni kawałka amerykańskiej kultury. San Andreas? Cóż, tutaj mieliśmy:

  • nawiązania do najgłośniejszych tytułów filmowych opowiadających o życiu czarnoskórej młodzieży
  • niezliczone nawiązania do gangów Bloods i Crips
  • tonę aluzji do postaci ze świata hip-hopu
  • fabularne myki zaczerpnięte wprost z kina pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, ale też po prostu z rzeczywistości ówczesnego Los Angeles

A to tylko Los Santos. Pierwsza z pięciu głównych lokalizacji, w których rozgrywa się akcja San Andreas. W przeciwieństwie do poprzednich podobnych gier, w San Andreas nie zatrzymano się na jednym wycinku kultury, wręcz przeciwnie – prosto z brudnych ulic Compton na których codziennie wyrzynają się czarnoskórzy gangsterzy w charakterystycznych chustach trafiamy do krainy „rednecków” i motocyklistów, wśród których towar rozprowadza ekscentryczny hippis. Za jego sprawą trafiamy do San Fierro, czyli odpowiednika San Francisco, z całym unikalnym kulturowym kodem charakterystycznym dla tego miasta. Jeszcze zanim przesiąkniemy kompletnie klimatem tych nienaturalnie nachylonych ulic, lądujemy na pustyniach Nevady. A potem i do światowej stolicy hazardu.

Konteksty, nawiązania, mrugnięcia okiem płyną tak szeroką rzeką, że wymienienie wszystkich dzieł filmowych, które w ten czy inny sposób znalazły się w San Andreas graniczy z cudem. A w tym wszystkim przecież krążą postacie – azjatyckie mafie, amerykańskie służby specjalne, nawet jeden angielski ćpun rodem z kultury rave, odziany i wypowiadający się jak typowy londyński chuligan.

To chyba jedna z pierwszych gier, które tak szczerze pokochałem, a w których sama mechanika była gdzieś na piątym planie. Bywało, że strzelało się naprawdę niewygodnie. Misje lotnicze stanowiły tortury, a przecież nie wyobrażałem sobie, że nie ukończę gry na 100% (zajmuje to jakieś 80 godzin, nie wydaje mi się, żebym przesadził). Gdyby zależało mi na realistycznych wyścigach, postawiłbym na Need for Speed, gdybym chciał strzelanki – wróciłbym do CS’a. GTA jednak zaprzeczało temu wyświechtanemu frazesowi, że „jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego”. Właśnie nie. Tutaj naprawdę mogłeś oddać się dowolnej robocie – zostać taksówkarzem, strażakiem, parkinhowym czy alfonsem. Niech rzuci kamieniem, kto nigdy nie jechał na rowerku bez celu, ot tak, by podziwiać letnie krajobrazy na dzielnicach Los Santos czy gdzieś u podnóża tej najwyższej góry w powiecie. Niech rzuci kamieniem, kto nie przejechał się pod napis Vinewood, mimo że misja prowadziła go w drugi koniec mapy. Niech rzuci kamieniem, kto nie marzył o spacerze ulicami Los Angeles w ciepły, czerwcowy wieczór.

Po 15 latach od premiery prawie w ogóle nie pamiętam sterowania, mechanicznych szczegółów konkretnych misji, listy broni czy innych pierdół, które budują samą rozgrywkę. Za to wciąż pamiętam większość z postaci, wciąż pamiętam konkretne sytuacje (pojedynek taneczny lowriderów!), dialogi, odzywki. Big Smoke’a, który zamawia zestaw w fast-foodzie. Rydera, który wyszydza stylówę CJ’a. Irytującego OG Loc. Roztrzęsionego Rosenberga, znanego z Vice City.

W takie upalne wieczory San Andreas wchodzi jak złoto. Chevrolet Impala. Hydrauliczne zawieszenie. Grove Street. W głośnikach Ice Cube, Today was a good day.

Po co misje, po co fabuła, po co mechanika gry. Gra po prostu rozbudza tęsknotę – ech, chciałbym tam być. I jednocześnie daje wolność wyboru, gdzie pojedziesz dalej. To prawie tak, jakbyś tam był!

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najbardziej oceniane
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
instagram.com
instagram.com
1 rok temu

RANDY