Retro poniedziałek: Dungeon Siege
Mam nadzieję, że te zbrodnie się już przedawniły, ale w dawnych czasach zdarzało mi się przegrywać płyty od kolegów. Oczywiście nic nie widziałem, nic nie słyszałem i nic nie pamiętam, ale mniej więcej w okresie szczytowej fascynacji grami sportowymi, znajomy z osiedla pokazał mi, a następnie wręczył na dwóch płytach CD firmy Verbatim grę Dungeon Siege.
I od tej pory już nic nie było takie samo.
Co prawda miałem wtedy potężne problemy, by odróżnić RPG od cRPG, cRPG od hack’n’slash oraz przygodówki z systemem rozwoju postaci, ale wiedziałem jedno: FIFA 98 to jednak wcale nie jest szczyt możliwości biznesu komputerowego.
Mniej więcej wtedy zaczęła się gorąca miłość do „gry w odgrywanie roli”, która właściwie trwa do dziś. Przypominam sobie oryginały, które dumnie zdobiły moją półkę. Najpierw FIFA 98, FIFA 99, FIFA 2000, potem już tylko wszelkiej maści Morrowindy, Baldurs Gate’y i inne Obliviony.
Dziś, gdy mam za sobą setki godzin na rynku w Targos, drugie tyle w Balmorze, Windhelm i Anvil, znam wszystkie tawerny Athkatli i oczywiście całe Wybrzeże Mieczy – Dungeon Siege wydaje się jednak dość prymitywny. Zboczyć ze ścieżki możesz na jakieś 30 metrów, nie dalej. Kolejność wykonywania zadań? Raz możesz najpierw zabić zmutowane ważki, a potem koty, by przy drugim przejściu gry rozpocząć od kotów, a ważki zostawić na koniec.
Na tle otwartości gier z cyklu Elder Scrolls – totalna bieda. Na tle fabularnego rozbudowania gier z Zapomnianych Krain – prościuteńka fabuła, gdzie bezimienny rolnik staje się nie wiadomo właściwie dlaczego jednoosobową armią. Wiele razy rozmawiałem z kolegami, którzy podzielają moją miłość do gier z udziałem elfów i krasnoludów. Każdy z nich zaczynał z wysokiego C – jak nie od Wrót Baldura, to od Diablo, jak nie od Icewind Dale’a, to chociaż od Neverwinter Nights. Jedynie ja wystartowałem od tego nieszczęsnego Dungeon Siege’a i… może to i lepiej?
Najpierw było demo w CD Action, tak naprawdę pierwsze lochy i pierwsza wioska. Przeszedłem chyba z osiem razy, a pierwszego bohatera, którego mogłem dołączyć do drużyny, poznałem lepiej niż historię Mezopotamii, która właśnie była grana w szkole. Gyorn się nazywał, gagatek miał zadatki na wojownika, ale ja potrafiłem przygotować go nawet do roli maga ognia.
Rozwój postaci zresztą odbywał się tak intuicyjnie, jak to tylko możliwe. Zabijałeś postacie mieczem? Rósł poziom walki wręcz, siła, trochę zręczności. Zabijałeś kulami ognia? Rosła inteligencja, odwieczny „erpegowy” przymiot czarnoksiężników. Łuk? Wiadomo, zręczność oraz… Cóż, łucznictwo. Tylko trzy główne cechy, do tego cztery „poboczne”, do każdej zresztą przypisany specjalny zestaw sprzętów. Walka wręcz, broń dystansowa, magia naturalna i bitewna, siłą, zręczność, inteligencja. Nic więcej, nic mniej, proste do tego stopnia, że dzisiaj, próbując otworzyć poradnik, przeczytałem zdanie: „jeśli do którejkolwiek z gier poradnik jest zbędny, jest to właśnie Dungeon Siege”.
Ale może w tej prostocie tkwiła siła? Być może jako dumny reprezentant szkoły podstawowej zniechęciłbym się mnogością atutów w bardziej skomplikowanych grach? Może bez tak wypasionej grafiki i efektów specjalnych, bo tutaj DS był naprawdę mocny, nigdy nie zakochałbym się w tym gatunku?
Nie mam za to wątpliwości, że Dungeon Siege został zbudowany w bardzo sprytny, może nawet przebiegły sposób. Niech to będzie konkretny przykład: jesteśmy w kransoludzkich kopalniach. Walczymy sobie z pająkami, jakimiś glizdami i innymi podziemnymi stworami, do drużyny dołącza krasnolud z toporem, pojawiają się nowe miecze, nowe czary, kuszę zastępuje karabin wymyślony przez goblinów. W twojej głowie powolutku kiełkuje myśl: robi się trochę nudnawo. No i cyk, dokładnie w tym momencie opuszczasz kopalnię i znajdujesz się w zaśnieżonym lesie szczelnie zapełnionym zupełnie nowymi przeciwnikami, zupełnie nowymi współpracownikami, z nowymi czarami i sprzętami.
„No to jeszcze dziesięć minut”.
„To jeszcze sprawdzę tylko jak się sprawdza ten łuk”.
„To jeszcze tylko zerknę czy ten nowy w drużynie dobrze sobie radzi w zwarciu”.
Pożeracz godzin, a przy tym – to dość unikalna rzecz – utrzymujący cały czas gracza w stanie permanentnego zaskoczenia tymi dodawanymi elementami. Okej, przeczuwałem, że potwory będą coraz większe, bardziej obrzydliwe i trudniejsze do pokonania, ale karabinów to się jednak w tej grze nie spodziewałem.
Co boli? Cóż, fakt, że następne części Dungeon Siege’a nie wzbudziły już we mnie cząstki tamtych emocji, gdy bodaj po raz pierwszy zostałem całkowicie pochłonięty przez grę akcji w stylu RPG. No i ekranizacja. Ekranizacja boli najbardziej, zwłaszcza, że jestem przecież psychofanem Jasona Stathama, psychofanem Dungeon Siege’a i psychofanem Raya Liotty. Okazało się, że nie ma rzeczy, której Uwe Boll by nie spartolił.
Dobrze, że przynajmniej sam Dungeon Siege się nie zestarzał. I jest na Steamie.