Retro poniedziałek: Carmageddon 2
Palec pod budkę, kto kupując gazetę z pełną wersją gierki Carmageddon 2 naciął się myśląc, że to klasyczne wyścigi. Czerwona wyścigówka, a czerwone auta są najszybsze, wiedzieliśmy to jeszcze przed komunią, do tego słowo “car” w nazwie, czytelne nawet dla ośmioletniego jeszcze-nie-lingwisty. Wyścigi na bank. Instalka, pierwsze uruchomienie, stajemy na starcie, jedziemy…
Tylko dlaczego te samochody wybuchają?
I dlaczego nikt nie jedzie wytyczaną trasą, a woli się zderzać?
Ośmioletni umysł ograniczający złe uczynki do powiedzenia “dupa” na podwórku i półgodzinnego spóźnienia na podwieczorek uświadamia sobie, że sportową rywalizacją niewiele wskóra. Próbuje jechać za znakami, przekraczać checkpointy, ale co to za frajda jechać samemu? Po co pruć ile fabryka dała do mety, skoro twoi rywale kręcą się po mapie jak biedak po pustym sklepie i chcą tylko wjechać ci na maskę?
Przez głowę przewija się myśl: a może zagrać w ich grę? Może tu trzeba się zderzać? Może będzie fajniej?
I rzeczywiście: jest fajniej. Bierzemy się najpierw za różową półwyścigówkę. Wygląda licho, zbudowana jest ze stalowych belek, na kilometr śmierdzi najprostszym celem. Poza tym jest różowa, więc za kółkiem siedzi pewnie baba, a ojciec nie raz dzielił się spostrzeżeniami na temat jazdy bab. Wchodzimy w zwarcie, przypieramy do muru. Różowa wyścigówka trzyma się dzielnie. Udaje się przykleić ją do maski, nabrać prędkości… Ustawiony na drodze drogowskaz będzie najlepszy. Kierujemy tam swoje auto z bezwładną różową półwyścigówką na czole i… BUM. Wybuch. Rozwalona.
No to czas na kolejnych, którzy wcale nie są zainteresowani ściganiem, również próbują się nawzajem zniszczyć. Udaje się dogonić niebieskiego rajdowca z płetwą rekina. Dziad jest ciężki do złapania, bo jadąc na zderzenie czołowe, staje się dla nas jak wyskocznia – zamiast kraksy mamy kilkunastu metrowy lot przed siebie. Trzeba wziąć go od boku. Kilka ciosów, niebieski rekin miota się jak może, ale w końcu go dobijamy. To jeszcze brązowy liliput, dwie konkretne formuły i pierwsza mapa zaliczona. Wszyscy rozwaleni.
Ale zanim ta sztuka się udaje, nasze auto zaczyna powoli wyglądać jak wrak, czyli wreszcie pasuje do obskurnego klimatu miasta, po którym przyszło nam się poruszać. Okazuje się, że za pieniądze z creditsów można w każdej chwili naprawić nasz pojazd nie tracąc życia, o ile nie został rozwalony na amen przez któregoś z rywali. Kasę bierze się między innymi – to chyba najmroczniejsza cecha Carmageddon – z rozjeżdżania przechodniów i psów. Z każdego leje się krew, każdy po rozjechaniu wydaje jęki cierpienia, a przed kontaktem z naszym autem ucieka i wrzeszczy. Ale musimy mieć przecież hajs na naprawę czerwonej strzały, więc sorry, nie ma sentymentów – gonimy przechodniów i rozwalamy ich przy każdej możliwej okazji. Wszystko przy akompaniamencie mocnej, rockowej muzyki.
Czaicie motyw gry? Naszym zadaniem jest rozwalanie samochodów, z którymi mamy się ścigać, a żeby to zrobić potrzebujemy pieniędzy na naprawy, które zbieramy z zabijania przechodniów. Gdy ksiądz pytał na religii w co gramy, odpowiadaliśmy solidarnie, że w Mario Bros. Swoją drogą, w niektórych krajach sprzedawano ocenzurowaną wersję Carmageddonu. Zamiast ludzi, na drogach pojawiali się zombie, zamiast krwi, wylewała się z nich zielona maź.
Zabawa zaczynała się z każdą kolejną mapą. Raz, że my dostawaliśmy do dyspozycji lepsze bryki, dwa, że nasi rywale stawali się więksi. W dalszych etapach gry przychodziło nam rozwalać autobus (duży, ale zwrotność na poziomie stoperów Zagłębia Sosnowiec), spychacz, tira, traktor czy ciężki sprzęt. No i creme de la creme – wielką ciężarówkę, taką kilka razy większą niż nasze auto. Trzeba było się mocno napocić, bo jeśli chcieliśmy iść w bezpośrednie zwarcie, zawsze przegrywaliśmy. Należało wymyślić więc niekonwencjonalną strategię, która wypalała dopiero przy parudziesięciu próbach. A zwykle finał historii był taki, że ciężarówka niezręcznym ruchem rozwalała się sama. Oczywiście jej w tym pomagaliśmy – na przykład robiąc zasadzkę i wyczekując aż rozpędzi się chcąc przerobić nas na kupę złomu. Gdy już nadjeżdżała z furią w reflektorach, w ostatniej chwili uciekaliśmy spod kół, a wielki buldożer uderzał w budynek.
Po drodze mogliśmy wjeżdżać na zielone sześciany, które dawały nam supermoce. Albo przemieniały ludzi w postaci o grubości zapałek, dzięki czemu rozjeżdżaliśmy je jak komary. Albo dawały turboprzyspieszenie, co wykorzystywaliśmy zwłaszcza w starciach z większymi od nas. Albo dorzucały do naszego auta paralizator, którym niszczyliśmy ludzi z odległości, bez kontaktu z nimi i zbieraliśmy łatwą kasę.
Wyścig wygrywaliśmy w momencie, gdy…
a) przejechaliśmy przez wszystkie checkpointy i dotarliśmy do mety jako pierwsi (czego nie robił nikt),
b) rozwaliliśmy wszystkich przeciwników (standardowa metoda),
c) zabiliśmy wszystkich ludzi na mapie (wersja hard, byli łatwi do rozjechania, ale trzeba było się namęczyć, by wszystkich wyszukać).
Nie była to gra, która w nasze mózgi wlała chęć szerzenia dobra, miłość do świata i empatię. Ale na szczęście nie wyrośliśmy na zwyroli, którzy rozjeżdżają ludzi, a wszystkie stłuczki spowodowaliśmy niechcący.
Jakub Białek