„Przeżywałam każde spotkanie, jakbym sama w nim uczestniczyła”

„Przeżywałam każde spotkanie, jakbym sama w nim uczestniczyła”

01.11.2019, 08:55:00

Służbowo – esportowa dziennikarka, były pracownik Virtus.pro, szefowa projektu Golden Five. Prywatnie – partnerka Filipa “NEO” Kubskiego. Poznajcie Joannę “Eris” Marks, która opowiedziała nam o trudach życia z esportowcem, swojej przygodzie z grami, postrzeganiu występów drużyn CS:GO z bliska czy oddzieleniu życia prywatnego od służbowego. Zapraszamy na kolejny wywiad w ramach cyklu “Kobiety w esporcie”, który prowadzimy wspólnie z Intelem. 

Mówi się, że za sukcesem faceta stoi kobieta. U was też tak jest?

Myślę, że przez 10 wspólnych lat byłam dla niego dużym wsparciem. W związku trzeba sporo wyrozumiałości, by pomóc osiągnąć sukces. Filipa często nie było w domu, czasami przez wiele tygodni, a były też lata, w których większość czasu spędzał na wyjazdach. Obie strony muszą się do tego przyzwyczaić. Samo wciągnięcie się w ten świat, w CS-a, również pomaga, bo nie rozumiejąc czym się zajmuje partner, który gra zawodowo w gry, można oszaleć. Esport to specyficzne środowisko i takie zaangażowanie pomaga. 

Pierwszy był Filip czy CS?

W CS-a pogrywałam już w liceum, ale to pośrednio dzięki niemu poznałam się z Filipem. Dokładnie mówiąc – grałam ze znajomym, który jest jego przyjacielem i poznaliśmy się na jakiejś imprezie. CS nas połączył, ale na początku Filipowi do końca nie odpowiadało to, że grałam i próbowałam sił w żeńskich zespołach. Wiadomo też, że środowisko sporo mówiło, pojawiały się dziwne informacje, fake newsy. Były to śmieszne czasy. 

Jak bardzo śledzisz jego karierę?

Mało jest meczów, których nie widziałam. Było sporo zarwanych nocy na turniejach amerykańskich, azjatyckich. Przeżywałam każde spotkanie, jakbym sama w nim uczestniczyła, a może i bardziej, bo wiedziałam jak ciężko Filip pracuje i jak ważny jest dla niego ten świat oraz sukces. Każda porażka dotykała mnie bardzo mocno i na początku potrafiłam wylewać morze łez po przegranych. Wielokrotnie musiałam oglądać mecze z melisą. Były sukcesy, ale były też pamiętne porażki, które przeżywałam przez kolejne dni. Wciągnięcie się w ten świat i to że wspólnie graliśmy w CS-a, LoL-a czy PUBG, na pewno pomogło temu związkowi. Wspólna pasja to bardzo duży procent sukcesu. 

Bardzo to było widać w rodzinie Filipa.

Właściwie każdy z najbliższej rodziny w coś grał – wielokrotnie spotykaliśmy się na różnych serwerach. Swego czasu, jak mieszkaliśmy u rodziców Filipa, to w tej słynnej piwnicy organizowaliśmy prawdziwe LAN party. 

Żyjąc tak blisko gracza masz inną perspektywę niż kibice. To dużo zmienia w postrzeganiu jego występów?

Bardzo dużo zmienia – informacje wypływające do opinii publicznej to ułamek tego, co jest w środku. Ułamek pracy, którą wykonują zawodnicy, ale też ułamek relacji. Kreacja wizerunku zewnętrznego często ma się nijak do charakterologii poszczególnych zawodników. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak trudno jest zbudować zespół, który będzie funkcjonował, współpracował ze sobą i do tego się lubił. 

Były momenty, że miałaś ochotę wtrącić się w dyskusję o grze Filipa?

Do tej pory są – nieraz mam ochotę coś napisać, ale później myślę, że nie warto, bo głową muru nie przebijesz. Często też widzę nietrafione analizy meczów, bo siedząc obok wiem, co stało się w danym momencie, kto podjął decyzję, kto dał calla, a kto namieszał. Oglądając mecz trudno dostrzec konkretne przyczyny, bo jakaś akcja może mieć źródło w pięciu różnych osobach i nietrafienie w plecy niekoniecznie musi być spowodowane brakiem umiejętności, a np. informacją, że rywal znajduje się z innej strony. To co widzimy na streamach, to wierzchołek góry lodowej. To co dzieje się pod powierzchnią, to całe clue rozgrywki. Nieraz jedno słowo za dużo, drobne zamieszanie czy nieporozumienie powodują, że runda czy mecz się sypią. 

Uważasz, że przez to nie ma możliwości, by osoby z zewnątrz trafnie opisywały mecze?

Po prostu to są takie niuanse, których nie da się z zewnątrz dostrzec. Czasami zdarzają się trafne analizy charakterologiczne, ale częściej dochodzi do nich podczas meczów LAN-owych, gdy widać zawodników. Są też sytuacje, gdy profesjonalni komentatorzy i analitycy totalnie mijają się z prawdą. Najśmieszniej jest jak tłumaczą, że to bardzo przemyślana runda, a tak naprawdę to był spontan. Jest też jednak drugie dno – ja często porównuję CS-a do koszykówki. W NBA jest takie powiedzenie jak “popcorn stats”, czyli te statystyki, które widać w tabeli – rzucone punkty, straty, zbiórki czy bloki. W CS-ie jest podobnie – masz fragi, śmierci, ale te statystyki niekoniecznie oddają wkładu danego zawodnika w mecz. Można przecież zrobić 10 bardzo ważnych fragów, a można biegać po mapie za np. exit czy też eco fragami i nabijać statystyki. Niestety to pokusa wielu zawodników.

Wydaje się, że w piłce nożnej czy innych sportach łatwiej to zrozumieć, bo w danym momencie widzisz wszystko co dzieje się w rozgrywce. 

Chyba tak jest. W CS-a gram 12 czy 13 lat, obejrzałam tysiące spotkań i wydaje mi się, że jakieś pojęcie na temat tej gry mam, ale jak nieraz gram z Filipem zwykłego FACEITA czy Matchmaking, słyszę od niego co dzieje się w każdym rogu mapy, co wydarzy się za kilka minut. Takiego zmysłu nie mają przeciętni zawodnicy. Brakuje tego w komentatorach, którzy przeważnie są niedzielnymi graczami jak my. Nie mają tysięcy godzin przegranych w CS-ie, nie mają takiego czucia efektów podjętych decyzji. To sporo zmienia. 

Przez złożoność zagrań, brak dostępu do różnych informacji, nie czujesz złości, gdy czytasz komentarze czy słuchasz analizy?

Właśnie czuję, bo wiem, że coś wyglądało zupełnie inaczej.

Ale może jest choć trochę zrozumienia i ta złość jest mniejsza.

Nie jest mniejsza, bo chciałabym usprawiedliwiać decyzje czy sytuacje, które widzę, że są błędnie oceniane. Wiadomo jednak, że są rzeczy, których nie da się usprawiedliwić, bo jeśli ktoś zepsuł po całości, to nie ma dla niego wytłumaczenia. Trzeba jednak przyznać, że polska scena i tak jest bardzo wspierająca. Jest grono ludzi, którzy w miarę rozsądnie podchodzą do rozgrywki. Wbrew pozorom gracze czytają komentarze, wchodzą na HLTV, fora czy inne świry. Czasami opinie ludzi spływają po nich jak po kaczce, a innym razem docierają trochę głębiej. 

Dla ciebie jednym z trudniejszych momentów w ostatnich latach było to, jak musiałaś tłumaczyć anglojęzyczny tekst Virtus.pro, w którym żegnali Filipa?

To było trudne, zaskakujące, bo wypadałoby napisać trochę więcej. Było tam dosłownie jedno zdanie, zwykła informacja prasowa, a wydaje mi się, że po takich latach można było wymyślić coś fajnego, przyjemnego i pożegnać się w miły sposób. Tym bardziej, że ten tekst pojawił się w Wigilię. Ogólnie samego rozstania można było się spodziewać, ale wyszło jak wyszło. Ostatecznie powiedziałabym, że doszło do niego nawet za późno. Ten czas odetchnięcia po Virtus.pro i zluzowania był bardzo przyjemny i dla Filipa, i dla mnie.

W trakcie pisania takiego newsa chyba nie jest łatwo oddzielić życie prywatne od zawodowego.

Po tym tekście jeszcze przez kilka miesięcy pracowałam dla Virtus.pro i myślę, że zachowanie profesjonalizmu bardzo mi w tym pomogło. Nie próbowałam w żaden sposób wpłynąć na teksty, po prostu realizowałam swoje zadania. Na samo rozstanie byliśmy przygotowani, więc mną to nie wstrząsnęło. Był po prostu niesmak, ale bez większych emocji, bo wiedziałam, że perspektyw jest bardzo dużo, a samo rozstanie będzie ulgą. 

W takich momentach jesteś też menedżerem Filipa?

Mamy silną ekipę, która wspiera Filipa. Ja, kilku przyjaciół, rodzina. Wielu z nas analizuje różne scenariusze i może Filipa to trochę męczy, ale każdy ma swój pomysł, możemy wybrać najlepsze rozwiązanie. Myślę, że zaangażowanie bliskich osób jest bardzo ważne, bo robią to z dobrego serca, a nie interesownie. Sama praca w Virtus.pro czy prowadzenie projektu Golden Five dały mi też taką neutralność w podchodzeniu do kolejnych propozycji biznesowych, które do nas trafiają. Niektóre są dziwne, inne ciekawe, ale fajnie jest być częścią tego świata. 

Rozmawiamy tak, jakbyś była w cieniu Filipa, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach faktycznie trochę schowałaś się za kamerę.  

To ma swoje plusy i minusy – z jednej strony lubią pracę przed kamerą, ale z drugiej – bycie w strukturze decyzyjnej też jest dla mnie przyjemne. Najwięcej frajdy sprawiały mi jednak wyjazdy z Virtus.pro – robienie zdjęć z backstage’u, przeprowadzanie wywiadów, tłumaczenie tekstów. Połączyłam wszystkie pasje. W tym roku skupiliśmy się jednak na innym projekcie. Filip wrzucił zdjęcie w social mediach, więc mogę powiedzieć – teraz zajmujemy się córeczką. Powoli myślę jednak jak wrócić do esportu. Mam kilka pomysłów, przeglądam oferty. Trochę mi już brakuje życia w trasie i zaangażowania medialnego. Mam nadzieję, że z moim doświadczeniem i pasją znalezienie pracy nie będzie takie trudne. 

Czyli do tego świata dziennikarskiego ci najbliżej?

Przede wszystkim mam dziennikarskie wykształcenie, które mogłam połączyć z esportem – to dało mi możliwość pracy w branży. Dobrze się w tym świecie czuję i należę do niego od wielu lat. W tym roku po raz pierwszy od dawna nie wybrałam się na PGA, bo zajmowałam się dzieckiem, ale mam nadzieję, że w przyszłym roku znów aktywnie będę działać w tym środowisku. W pierwszej kolejności biorę jednak pod uwagę życie Filipa, bo jego kariera jest najważniejsza. Ma za sobą wspaniałą historię i myślę, że przed sobą jeszcze nie jeden wielki projekt. Uważam, że tworzymy bardzo dobrą drużynę, jesteśmy zgrani i dobrze wychodzą nam wspólne projekty. Nie wiadomo jak ta nasza trasa się potoczy – czy zostaniemy w Polsce, czy gdzieś wyjedziemy. Są różne wizje, a ja mogę znaleźć pracę w esporcie na całym świecie. 

To sytuacja podobna do życia z piłkarzem, za którym też jeździ się po całym świecie. Co jeśli u was nadarzy się okazja gry np. w Stanach Zjednoczonych?

Była taka opcja i byliśmy gotowi wyjechać, wyprowadzić się razem. Wiele rzeczy traktujemy jak przygodę, więc póki możemy, to chcemy zobaczyć świat. Oboje jesteśmy otwarci na nowe wyzwania, więc nie ma dla nas żadnych barier w tej globalnej wiosce. Nasze życie na pewno można porównać do życia rodzin piłkarskich. Trzeba się dostosować. Ja miałam to szczęście, że przez ostatnie lata mogłam podróżować z Filipem i było nam łatwiej. Życie z esportowcem nie jest łatwe, bo kiedy ja wracałam z uczelni i pracy, Filip trenował do późnych godzin. Teraz jest może trochę łatwiej, bo drużyny trenują we wcześniejszych godzinach – kiedyś zaczynali o 17 i siedzieli do nocy. To taki ułamek życia profesjonalnego gracza, którego nie widać na zewnątrz. Tak naprawdę to trudna praca – jest sporo profitów, ale i sporo wyrzeczeń. Jesteś na świeczniku przez wiele lat, to utrudnia funkcjonowanie. Trzeba się jednak uodprnić na komentarze, bo jest wiele głosów np. w stosunku do Filipa, że powinien coś zmienić, zrezygnować. Ja widzę w nim pasję, jest tytanem pracy i to owocuje. Po prostu do sukcesów potrzebna jest też odpowiednia gleba. My jednak mamy różne perspektywy, różne biznesy i staramy się zagruntować bezpieczne życie, by nie polegać tylko na grach, bo może przyjść taki okres, że pójdziemy w całkiem innym kierunku. 

Jednym z tych biznesów był sklep –  na czym polegała tam twoja rola?

Na wszystkim – od początku do końca. Wiadomo, że Golden Five to była historia, a sklep uruchomiliśmy pod wpływem sukcesów Virtus.pro. Były emocje, był popyt, była podaż. Jak sukcesów nie ma, to jest trochę trudniej, ale fajnie, że mogliśmy ten projekt reaktywować, przypomnieć ludziom o takim zespole, polskiej sile. Sporo projektów, które sprzedawaliśmy, to były moje pomysły. Wiemy jednak jaka jest teraz sytuacja w Virtus.pro, więc myślimy co zrobić ze sklepem. 

A jak sklep zmieniał się pod wpływem zmian w składzie VP?

Było trudno, bo kiedy nie było sukcesów, to zainteresowanie było słabe. Przez jakiś czas próbowaliśmy też sprzedawać koszulki innych drużyn, które były na topie, AGO czy PRIDE, ale powiem wszystkim, którzy chcą się tym zająć – to trudne, wymagające i nie ma co się spodziewać z tego profitów. 

A jak było z produktami Virtus.pro? Sprzedawały się w dużej liczbie?

Sukces był umiarkowany, ale na pewno nieporównywalny do sprzedaży koszulek piłkarskich. Merch esportowy jest drogi, licencje kosztują sporo – tak było z Virtus.pro, Na`Vi czy SK Gaming, które chcieliśmy sprzedawać. Na pewno dużo zależy od sukcesu, bo na statystykach było to widoczne gołym okiem. Sam sklep był raczej fajną przygodą niż sukcesem finansowym. 

Jak teraz wygląda projekt?

Jest zawieszony, ale nie zamknięty. Nie możemy pozwolić, by Golden Five zniknęło, bo to historia, która nie opiera się na Virtus.pro, a sięga znacznie dalej. Będziemy myśleć co z tym zrobić. 

Tym bardziej, że trudno jest współpracować z pięcioma graczami rozsianymi po różnych miejscach. 

Tak się po prostu nie da. 

Kiedyś sama byłaś zawodniczką grającą w różnych drużynach. Dobrze wspominasz te czasy?

Trochę mogłam pojeździć – najdalej byłam na DreamHacku w Szwecji, ale byłam też na kilku turniejach w Polsce. Co ciekawe, nie tylko w Counter-Strike’a, ale później też w League of Legends. Była to świetna zabawa, lubiłam te popołudniowe treningi, ale budowanie żeńskiego zespołu nie jest łatwe. Grających kobiet jest o wiele mniej niż facetów, więc trudno zbudować zgraną ekipę. Dodatkowo, żeby czemuś się poświęcić, trzeba zrezygnować z innych rzeczy jak studia czy praca. Albo all-in, albo nic z tego nie ma.  

W tamtych czasach można było mówić o jakimś all-inie?

Według mnie nie, bo nie było możliwości otrzymania kontraktów. Grało się barterowo za logo na koszulce i myszkę. 

Nawet w Universal Soldiers, które było twoją najpopularniejszą organizacją, nie było żadnych przesłanek do zmian?

Nie będę ściemniać – nie było takich przesłanek. Po prostu fajnie, że można było pojechać na jakiegoś polskiego LAN-a. 

Trudno też było szukać wzorców, by zmotywować się i faktycznie pójść w kierunku grania. 

Wzorce były na scenie międzynarodowej – rosyjskie zespoły czy zAAz, która nadal jest aktywną zawodniczką. Inne sceny były po prostu bardziej rozwinięte niż polska.

To nie był dla ciebie odpowiedni kierunek?

Dla mnie najważniejsze były studia i praca. Mimo dużej liczby godzin spędzonych przy grze, wiedziałam, że to wszystko jest raczej dla zabawy. Równolegle robiłam to, w czym dostrzegałam swoją przyszłość – studiowałam, by mieć fajną pracę. Podobnie miałam kiedyś z koszykówką – grałam w pierwszej lidze, ale idąc na studia musiałam pomyśleć, czy na pewno jestem na tyle dobra, że wezmą mnie do kadry narodowej, czy jednak lepiej się kształcić i zapewnić sobie stabilną przyszłość. 

W esporcie takiego myślenia brakuje. 

Kiedy słyszę, że młodzi zawodnicy rezygnują ze szkoły na rzecz grania, to mogę tylko powiedzieć: to nie ma sensu. Dziś esport jest, ale jutro na topie może być zupełnie inny tytuł. Z CS-em i LoL-em jest ten fart, że to gry wieloletnie. Były jednak tytuły, które funkcjonowały przez rok czy dwa, a ktoś się poświęcił, by finalnie nic z tego nie mieć. Opóźnił przyszłość o te dwa lata.  

Jak w takim razie patrzysz teraz na żeńską scenę – widzisz progres?

Wydaje mi się, że w porównaniu do moich czasów jest lekki regres. Kiedyś było 5-6 drużyn, które ze sobą rywalizowały, ogromna liczba zawodniczek, pełne ligi, a teraz widzę pojedyncze zespoły. Fakt, rywalizują na międzynarodowej scenie, ale mniejsza zaciętość jest na polskim podwórku. 

Jest podobnie jak dawniej, ale na pewno więcej firm interesuje się kobiecą sceną. 

Różnica na pewno jest pod względem medialnym i sponsorskim – widzi się więcej kobiet opakowanych w logotypy sponsorów. Problem jednak leży w tym, że ciągle jest mała pula zawodniczek, z których można budować zespół. 

Widzisz szansę na rozwój kobiecej sceny?

Esport to nie jest już tylko domena męska. Widzę ile młodych dziewczyn gra i jak to się rozwija. Kiedyś nie było kolejek w damskiej toalecie. Teraz jak pojedziesz do Katowic, nie ma różnicy czy to toaleta męska, czy żeńska. Wszędzie kolejki. W Spodku pojawia się sporo dziewczyn czy kobiet. Esport dociera już do wszystkich. Myślę, że za kilka lat powstaną profesjonalne ligi, w których grają kobiety.

Jak ty obecnie angażujesz się w gry?

O dziwo udaje nam się pograć w LoL-a czy PUBG, ale na razie CS-a odpuszczam, bo to dłuższa rozgrywka i bez jednego zawodnika trudniej jest wygrać. Jakby dziecko zaczęło płakać, w PUBG wsiądę do samochodu i ktoś mnie gdzieś zawiezie, a w LoL-u poczekam na respie. Cały czas jednak staram się grać, bo sprawia mi to przyjemność i daje sporo relaksu. 

Uważasz, że bazując na doświadczeniu, które zdobyłaś, w pełni wykorzystujesz swój potencjał w esporcie?

Jeszcze dla siebie czegoś szukam – marzy mi się bycie przy drużynie, trochę menedżersko. Wiem czego potrzeba zawodnikom do funkcjonowania, nauczyłam się jak działają kontrakty, media, jak gracze powinni wyglądać w mediach i chciałabym to połączyć. Patrzę, szukam i chciałabym wrócić do esportu, bo to mój świat. Tak, by swój potencjał wykorzystać jeszcze bardziej. 

Fot. DreamHack / Adela Sznajder

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze