Piach nie tylko na boisku, ale i w sekcjach esportowych
Sympatycy polskiej piłki nożnej obudzili się dziś z kacem gigantem. Pęka im łeb, szaleje błędnik, a miska przy łóżku bezczelnie przypomina o grożących zmianą pościeli nudnościach. Nie, nie, nie – wcale nie chodzi o nadmiar wypitego alkoholu. Takiego kaca da się jeszcze jakoś przetrawić. Kto jednak oglądał wczorajsze mecze Piasta Gliwice, Lechii Gdańsk i Legii Warszawa w eliminacjach do Ligi Europy, ten najpewniej o czwartkowym wieczorze chciałby po prostu zapomnieć. Skoro więc nie możemy patrzeć na grę ekstraklasowych piłkarzy, może chociaż sekcje esportowe wspomnianych klubów zamazują ten nieszczęsny obraz bezradności?
Spieszymy z odpowiedzią. Nie zamazują.
LEGIA?
– Legia zagrała gorzej niż słabiutko. Była nędzna, fatalna, beznadziejna. Można dowolnie dobierać epitety. Właściwie jedyne szczęście warszawskiej drużyny polega na tym, że w Europie – wbrew popularnemu sloganowi – są jeszcze takie naprawdę słabe drużyny – pisał tuż po „zwycięskim remisie” Wojskowych przeciwko fińskiemu KuPS „autor nieznany” na łamach Weszło. I istotnie, choć warszawski zespół jako jedyny z polskiej trójcy przebrnął do trzeciej tury eliminacyjnej Ligi Europy, styl w jakim tego dokonał woła o pomstę do nieba.
Mamy nieodparte wrażenie, że podobna aura od pewnego czasu otacza esportową sekcję Legii. Legii, która jako pierwsza w Polsce odważyła się wkroczyć na niezbadane dotąd tereny. Legii, która początkowo faktycznie dawała nadzieję na interesujące zaznaczenie się w branży. Legii, która może pochwalić się kapitanem Narodowej Drużyny Esportu. Czy w końcu – Legii, która rokrocznie zgarnia branżowe statuetki Polish Esport Awards. Krótko mówiąc – wszystko się zgadza, bo warszawiacy robią postępy, chwalą się nagrodami i tym, że wyprzedzają konkurencję. Ale dochodzą tam w sposób bezpieczny, a ostatnio wręcz przezroczysty. Tak, jak ich koledzy z Ekstraklasy w meczu przeciwko KuPS.
Narracja budowana wokół stołecznej drużyny każe nam najzwyczajniej w świecie wymagać od Legii czegoś więcej niż bezpiecznych rozwiązań. Początki były przecież bardzo obiecujące. Profesjonalne ogłoszenie działalności. Zorganizowanie międzynarodowego turnieju na stadionie. Zatrudnienie czołowych reprezentantów FIFY. Sukcesy na scenie piłkarskiego symulatora. Nieźle prowadzona komunikacja. Kreatywne akcje PR-owe pokroju umieszczenia logotypu klubu na koszulkach FaZe Clanu podczas katowickiego Intel Extreme Masters. Nagle nastała jednak stagnacja.
Mówimy przecież o najlepszej „inicjatywie sportowej” zeszłego roku. Dyskutujemy w końcu o projekcie, który może pochwalić się prawdopodobnie największym zapleczem do wspierania swoich esportowców. Kiedy w mediach pojawia się temat Legii Esports, w świat zazwyczaj kierowany jest jasny komunikat: – Jesteśmy nie tylko pierwsi, ale i najlepsi. Rzeczywistość coraz częściej weryfikuje jednak ambicje legionistów.
Po triumfie Miłosza „milosza93” Bogdanowskiego w ESL Mistrzostwach Polski powoli zaczyna wybrzmiewać już tylko echo. Michał „sroka” Srokosz od dawna znacząco nie zapunktował. W międzynarodowych rozgrywkach obaj radzą sobie średnio. Po czasie okazało się dodatkowo, że w klubowej gablocie zabrakło trofeum nie tylko za Ekstraklasa Cup, ale też Ekstraklasa Games. Wnioski nasuwają się same.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Legia nie wykorzystała drzemiącego w sobie potencjału. Pozycja pioniera, a w dodatku klubu z zapleczem, którego może zazdrościć konkurencja, aż prosiły się o wyjście poza utarte schematy. Zatrudnienie sekcji CS:GO, League of Legends czy – a co mi tam – Fortnite, dałoby klubowi pole do komunikacyjnych popisów. I być może szereg sukcesów. Całkowite skupienie swojej uwagi wokół FIFY sprawia, że wyłącznie na osiągnięciach wirtualnych piłkarzy budowana jest renoma klubu. A tych najzwyczajniej w świecie zaczyna brakować.
I nie są to tylko spostrzeżenia weszlackich zrzęd. Zdanie to podzielają również ludzie mądrzejsi od nas. Krzysztof Kubicki, właściciel agencji eMine.pro związany w przeszłości z środowiskiem piłkarskim, mówi jasno:
– Legia bardzo mądrze zbudowała PR klubu piłkarskiego, który otwiera się na nowinki i mocno wchodzi w esport. Rozpoczęła komunikację esportową w profesjonalny sposób. Ściągnęła miłosza93, który zapewnił serię sukcesów podczas rozgrywek FIFA w Polsce. Ponadto zorganizowała turniej z udziałem zagranicznych zespołów i mądrze wykorzystuje swoje położenie. Warszawa jest stolicą, a zatem idealnym miejscem do organizacji konferencji czy ogłaszania plebiscytu Polish Esport Awards.
Jednak na przestrzeni ostatnich miesięcy zabrakło mi kolejnych mocnych esportowych akcentów w wykonaniu esportowej Legii. Półtora roku temu klub błysnął choćby tym, że drużyna FaZe Clan wyszła w Spodku na scenę IEM Katowice z „L” na koszulkach. Od kilku miesięcy w komunikacji dzieje się dużo mniej, a w dodatku drużyna nie wygrała Ekstraklasa Games, zajmując drugie miejsce.
Aleksandar Vuković próbuje szukać usprawiedliwień marnej gry w sztucznej murawie. Oby esportowa sekcja nie wkroczyła na podobny poziom absurdu. Chciałoby się zobaczyć w Legii energię sprzed roku czy dwóch. Zarówno na boisku, jak i w rzeczywistości wirtualnej.
LECHIA?
Choć w eliminacjach do Ligi Europy to Legia Warszawa przeczołgała się do kolejnej rundy, za największego wygranego uważa się dziś jednak Lechię Gdańsk. Podopieczni Piotra Stokowca ugięli się pod naporem duńskiego Broendby IF i z boiska schodzili jako przegrani, ale nie skompromitowani.
Jak ma się to do ich esportowych wojaży? Nijak. Bo o poczytaniach nadmorskiego klubu powiedzieć możemy tyle co nic. Wystartowali w marcu jako Raging Lions, zwerbowali kilku wirtualnych piłkarzy, a w tym Alana „Cosanero” Kosińskiego, i nawet zaznaczyli się w krajowych rozgrywkach. Czwarte miejsce podczas Ekstraklasa Cup to wynik zadowalający, ale brak awansu do fazy pucharowej Ekstraklasa Games wzbudza spory niedosyt.
– Raging Lions powstało, by reprezentować Lechię Gdańsk w Ekstraklasa Games. Trzecie miejsce w sezonie zasadniczym to sukces. Ostateczne uplasowanie się na 5-8. miejscu też należy uznać za dobry występ. Komunikacja jest prowadzona w sposób poprawny. Z ocenami się jednak wstrzymam. Zobaczmy, co Raging Lions pokażą w najbliższych miesiącach – mówi nam Krzysztof Kubicki.
My jednak w język gryźć się nie będziemy. Bo czy za „poprawną” komunikację możemy uznać niemal całkowite wyciszenie kanałów w social mediach tuż po zakończeniu ekstraklasowych rozgrywek? Mając obok siebie jeden z najlepszych klubów piłkarskich kraju, warto korzystać przecież z jego zaplecza, by ubarwić nieco okres posuchy. Albo przynajmniej zacząć budowę fundamentów pod zapowiadanie w dniu startu projektu zatrudnienie drużyn CS:GO czy Rainbow Six.
Ma rację jednak Krzysztof Kubicki, dając Lechii Gdańsk i Raging Lions nieco czasu. Raptem pięć miesięcy to wciąż niewiele. Tym bardziej, że wzniesienie esportowych struktur wymusił niejako start ekstraklasowych zmagań. Działacze też zapowiadają rychłą zmianę. Mimo wszystko jeśli działalność Lwów kontynuowana będzie z takim zapałem jak dotychczas, nie spodziewajcie się wielu komplementów w stronę gdańszczan. Nawet tak gorzkich, jak po wczorajszej przegranej przeciwko Duńczykom.
PIAST?
W całym tym nudziarstwie znacząco wyróżnia się Piast Gliwice. Rzecz jasna nie piłkarski, bo ten – i powołajmy się znów na kolegów z redakcji sportowej: – zaprezentował się skandalicznie, a w drugiej połowie wyglądał tak, jakby zapomniał, którym przyciskiem włącza się sprint. Styl taki, że zgrzytały zęby. Mistrz Polski nie popisał się, mając naprzeciw siebie łotewski Riga FC.
Esportowej sekcji Piasta – w przeciwieństwie do ich piłkarzy – pomimo braku wielkich sukcesów odmówić nie można jednak zaangażowania. Ta jako jedna z niewielu organizacji powołanych przy klubie sportowym najzwyczajniej w świecie eksperymentuje. Szkoda tylko, że eksperymenty te kończą się najczęściej fiaskiem.
– Piast Gliwice zaczął interesująco, bo od przedstawienia projektu stacjonarnej akademii, w której Sebastian „dark” Babiński miał uczyć młodzież grania w CS:GO. Do tego sekcja FIFA oraz udział w sezonie zero Ultraligi. Niestety, z szumnych zapowiedzi niewiele wyszło. Dywizja League of Legends istniała bardzo krótko – słyszymy od Krzysztofa Kubiciego.
I trudno się z nim nie zgodzić. O składzie CS:GO szkolonym przez Sebastiana „darka” Babińskiego ekspresowo zrobiło się cicho, a dywizja League of Legends zniknęła ze sceny niczym pękająca bańka mydlana. Nie zmienia to jednak faktu, że marka Piasta wyświetliła się w tym czasie w najważniejszych rozgrywkach kraju. Zaświeciła swoim herbem w Ultralidze, Polskiej Lidze Esportowej czy – jeśli liczyć kwalifikacje – ESL Mistrzostwach Polski. To z perspektywy budowania wizerunku klubu piłkarskiego w świecie esportu wartość nieoceniona. Choć wirtualni piłkarze nie popisali się w Ekstraklasa Cup, czwarte miejsce podczas Ekstraklasa Games też zrobiło swoje.
Dziś natomiast – gdy o CS-ie i LoL-u w szeregach Piasta nie myślą – w Gliwicach na tapet biorą Rocket League. I to w wyjątkowy sposób, bo mecz pokazowy rozegrany przeciwko FC Barcelonie jest komunikatem bardzo atrakcyjnym. Szkoda tylko, że – jak można się domyślić – spółka E-Games współpracująca ze Stowarzyszeniem Piast Gliwice hamowana jest nieco przez „górę”. Bo zarówno włodarze Stowarzyszenia, jak i klubu piłkarskiego wydają się wciąż na esport patrzeć po macoszemu.
***
W tym właśnie należy dopatrywać się źródła problemu, o czym zresztą porozmawialiśmy z kilkakrotnie cytowanym wyżej Krzysztofem Kubickim:
Czy kluby sportowe w Polsce wykorzystują traktują po macoszemu?
Uważam, że nie ma klubu sportowego w Polsce, który wykorzystuje potencjał zapewniany przez esport i szeroko rozumiany gaming. Co mam na myśli? Przede wszystkim dotarcie do młodego odbiorcy, który pasjonuje się sportem i grami, ale niekoniecznie polskimi rozgrywkami sportowymi.
Jaki jest ich największy błąd?
Przede wszystkim fakt, że niektóre kluby traktują esport jako konkurencję. Kilka miesięcy temu zostaliśmy jako agencja doradcza zaproszeni na posiedzenie zarządu czołowego polskiego klubu piłkarskiego. Toczyliśmy bardzo interesującą rozmowę, wymienialiśmy argumenty. Przedstawiciel zarządu twierdził, że jego zdaniem mija się z celem tworzenie projektów esportowych, skoro celem klubu jest przyciąganie dzieci na boiska treningowe. Zapytałem, czy chłopcy z ich szkółki nie grają w FIFĘ, w Fortnite lub w inne gry? Zapadła cisza. Odezwał się prezes, który potwierdził, że z synem ostatnio najwięcej rozmawia właśnie o grze Fortnite. Wskazałem, że klub piłkarski właśnie w taki sposób powinien traktować esport. Nie jako zagrożenie, tylko jako narzędzie do budowania relacji, narzędzie dotarcia do młodych ludzi, którzy chcą rozmawiać z dorosłymi o tym, co ich pasjonuje. W tym o grach.
Co więc sądzisz o ograniczaniu się przez wiele z nich – a w tym nawet Legię Warszawa – wyłącznie do sceny FIFA? Przykład kilku klubów, prawdopodobnie najmocniej Wisły Płock, pokazał, że inwestycja w inne tytułu może się wizerunkowo opłacać.
Problemem polskiej piłki nożnej jest fakt, że osoby decyzyjne w klubach nie otwierają się na trendy. Wolą wybierać sprawdzone rozwiązania, zamiast szukać nowych ścieżek. I dotyczy to szkolenia, scoutingu, marketingu, jak i podejścia do gamingu. FIFA jest grą, którą przedstawiciele zarządów klubów sportowych rozumieją, więc dają zielone światło, aby działać. Inne tytuły? Trzeba byłoby zatrudnić specjalistów, którzy się na esporcie znają. Niestety, kluby Ekstraklasy wydają duże pieniądze na wynagrodzenia piłkarzy, często ponad 60% całkowitego budżetu, a za to tną koszty na departamenty marketingu, komunikacji czy nowych technologii. Finalnie więc brakuje w klubach ludzi, którzy wiedzą czym jest esport i jakie cele można osiągnąć za sprawą stworzenia dywizji League of Legends czy CS:GO.
Który z klubów w Polsce w takim razie „robi esport” najlepiej?
Skalą działań w ostatnich 12 miesiącach wyróżniła się Wisła Płock. Plusy? Już na starcie ciekawą decyzją było zatrudnienie osoby, która zna się na esporcie, czyli Marcina Sieczkowskiego. Wisła, choć jako spółka ma niewielki budżet w porównaniu do Legii, zaprezentowała w ostatnich miesiącach drużyny w takich dywizjach jak FIFA, CS:GO czy League of Legends. Jestem przekonany, że skutecznie trafiła do świadomości społeczności esportowej. I co bardzo ważne, przełożyło się to na konkrety. Wisła w styczniu pochwaliła się, że nawiązała współpracę z takimi markami jak ROCCAT i Komputronik Gaming, czyli piramida sponsorów i partnerów klubu poszerzyła się za sprawą sekcji esportowej. To mega istotny sygnał dla pozostałych klubów!
Aby jednak nie było tak cukierkowo, muszę też wspomnieć o braku sukcesów. Wisła nie wyróżniła się w żadnych rozgrywkach. FIFA – cieszyło zwycięstwo w Ekstraklasa Cup, ale miejsce poza pierwszą ósemką Ekstraklasa Games było pewnie dużą porażką. CS:GO – dywizja została ogłoszona pod koniec kwietnia, a już na początku czerwca poinformowano o zakończeniu współpracy ze składem, w którym jest kilku ciekawych graczy. LOL – dwa pierwsze sezony Ultraligi to miejsca w fazie playoff. Niestety, ostatnie tygodnie to duże rozczarowanie: ostatnie miejsce w Ulralidze + przedwczesne odpadnięcie z ESL Mistrzostw Polski.
Kiedy pojawiały się pierwsze sygnały w branży o zainteresowaniu klubów sportowych esportem, społeczność zaczęła zadawać pytania. „Czy organizacje esportowe mają się czego obawiać?” Po dwóch czy trzech latach od pierwszych działań wydaje się jednak, że trzęsienia ziemi nie będzie.
Organizacje esportowe nie mają powodu do obaw. Dla klubów piłkarskich esport nie będzie nigdy kluczową działalnością, a jedynie narzędziem w dotarciu do społeczności. Jestem zresztą zwolennikiem tego, aby organizacje esportowe zawierały porozumienia z klubami. Za granicą jest już kilka przykładów jak współpraca Fnatic & AS Roma. Na polskim podwórku ciekawie może wyglądać sztama piratesports & Pogoni Szczecin. Każdy w tym układzie robi to, na czym zna się najlepiej, a zarazem może korzystać z zalet drugiego podmiotu.
***
Próba odnalezienia w esporcie remedium na kaca po wczorajszej żenadzie zakończyła się niepowodzeniem. Umówmy się – kluby piłkarskie w esporcie działają w sposób zbliżony do tego, jak funkcjonują w rzeczywistości boiskowej. Są co najwyżej średniakami. Jednym brakuje kompetentnej kadry, innym wsparcia głównych struktur, a kolejnym najzwyczajniej w świecie pomysłu. Jedna Wisła Płock wiosny nie czyni.