Od Gragasa Shusheia, przez koreańską dominację, aż po płonącego feniksa
League of Legends
POLSKI ESPORT
Reportaże

Od Gragasa Shusheia, przez koreańską dominację, aż po płonącego feniksa

30.10.2020, 15:31:08

Już jutro zwieńczone zostaną jubileuszowe, dziesiąte w historii mistrzostwa świata w League of Legends. Przez ostatnią dekadę byliśmy świadkami wielu niesamowitych scenariuszy, które były pisane nie tylko na przestrzeni całego turnieju, ale przede wszystkim w decydujących potyczkach każdej imprezy. Na naszych oczach rodzili się i upadali tytani, a także kreowały się zdarzenia, które ukształtowały kulturę i obraz dzisiejszego LoL-a. Przeżyjmy to wszystko jeszcze raz!

Najlepszy Gragas na świecie

Pierwszy sezon Worlds był z całą pewnością wielkim sprawdzianem dla całej sceny League of Legends. Przyszłość esportu w tytule Riot Games wcale nie była pewna, ale mistrzostwa świata miały wyjaśnić wiele kwestii i nakreślić plan działań na kolejne lata. Ówczesna rywalizacja nijak miała się zresztą do tego, co widzieliśmy w kolejnych edycjach. Wówczas na serwerze zameldowali się tylko gracze z Europy, Stanów Zjednoczonych, a także skazani na porażkę reprezentanci Filipin oraz Singapuru.

Finał pierwszych Worldsów, zgodnie z przewidywaniami, miał się rozstrzygnąć pomiędzy dwoma europejskimi formacjami. Po dwóch stronach barykady znaleźli się gracze Fnatic oraz against All authority. Na Rifcie zagościły wówczas dzisiejsze legendy pokroju Paula „sOAZa” Boyera, Bory „YellOwStaR” Kima czy Enrique „xPeke” Martíneza. Polscy kibice żyli jednak przede wszystkim występem Macieja „Shusheia” Ratuszniaka, którego postać wspominaliśmy rok temu z Frydyrykiem „Veggiem” Koziołem.

Finał BO3 z mapą przewagi. W teorii wydawało się, że Fnatic nie jest w stanie tego zepsuć. Mimo wszystko premierowa gra dość szybko zaczęła wymykać się Shusheiowi i jego kompanom spod kontroli. aAa rozgrywało początkowo bardzo spokojne, ale wyrachowane League of Legends, na które podopieczni brytyjskiej organizacji nie mogli znaleźć odpowiedzi. Francuski kolektyw doprowadził do remisu, a atmosfera została rozgrzana do czerwoności. Na drugiej części tego starcia byliśmy świadkami o wiele większych dymów, z których ostatecznie zwycięsko wyszło Fnatic.

Nie będziemy was jednak okłamywać, bardziej niż sam mecz zapamiętaliśmy pomeczowy wywiad Shusheia.

Fot. own3DTV

Siema tu Azja przejmujemy tę grę

Druga edycja mistrzostw świata w League of Legends to już zupełnie inna bajka. Event odbywający się w Stanach Zjednoczonych miał wówczas rekordową pulę nagród w historii esportu. Na horyzoncie pojawili się jednak przede wszystkim nowi pretendenci do mistrzowskiego tytułu. Obrońców tytułu nie było nawet w stawce, a faworytami do zwycięstwa nazywano takie ekipy jak Moscow Five, CLG czy koreańskie Azubu Frost.

W finale dostaliśmy prolog historii, która w kolejnych latach miała zawładnąć mistrzostwami świata. M5 zostało wyeliminowane przez reprezentantów Tajwanu – Taipei Assassins, a CLG musiało uznać wyższość Azubu Frost. Oprawa ostatecznego starcia była jak na tamte czasy niesamowita. Pokaźna arena, gracze wyjeżdżający na scenę na platformie, piękna oprawa i tłumy skandujących kibiców. Po raz pierwszy poczuliśmy, że rzeczywiście mówimy o najważniejszym turnieju w uniwersum League of Legends.

O ile seria BO5 rozpoczęła się od zwycięstwa Koreańczyków, o tyle kolejne mapy wpadały już prosto w ręce reprezentantów Tajwanu. Podczas trzeciej areny Azubu Frost nie wytrzymało nawet naporu rywala i w 22 minucie…poddali grę. Ogromna przewaga psychologiczna i różnica w dyspozycji indywidualnej była kluczowa. Puchar Przywoływacza udał się w podróż do wybrzeża Chińskiej Republiki Ludowej.

Narodziny legendy

Worldsy sezonu trzeciego byłym przełomem. To właśnie w 2013 roku po wygraniu regionalnych finałów w Korei do Stanów Zjednoczonych na mistrzostwa świata przylecieli reprezentanci SK Telecom T1 z Lee „Fakerem” Sang-hyeokiem na czele. Wówczas niewielu zdawało sobie jeszcze sprawę z tego, że na naszych oczach narodzi się najbardziej ikoniczna postać związana z esportem w League of Legends.

SKT T1 zmiażdżyło swoją grupę, by potem w ćwierćfinale zmiażdżyć również reprezentantów LMS z Gamania Bears. Schody pojawiły się dopiero w półfinale, gdy Faker i jego kompani stanęli naprzeciw Kimowi „PraY” Jong-inowi i jego kolegom z NaJin Black Sword. Podopieczni Kima „kkOmy” Jeong-gyuna po pięciomapowym dreszczowcu pokonali jednak swoich rodaków i w finale mieli stanąć oko w oko z chińskim Royal Club dowodzonym przez

Eksperci, kibice i profesjonalni gracze nie mieli wątpliwości. Oglądaliśmy nieprzypadkowy matchup dwóch najlepszych ekip globu. Z jednej strony wyśmienity Faker, z drugiej strony genialny Jian „Uzi” Zi-Hao. Royal Club na przestrzeni całego roku zaliczał ciągły progres, ale w starciu z „koreańskim monstrum” miał być underdogiem. I wiecie co? Gragas Shusheia mógł być zajebisty, ale nijak się miał do tego, co na pociesznym grubasku odstawiał Faker. SK Telecom T1 zmiotło Royal Club z powierzchni ziemi i w wielkim finale nie oddało nawet jednej mapy.

Dwa telefony w dłoni trzymam tak jak Kevin Gates

Choć trzeci sezon mistrzostw świata rozpoczął okres koreańskiej dominacji, to w kolejnej odsłonie zmagań nie zobaczyliśmy obrońców tytułu z SKT T1. Faker i jego kompani poradzili sobie tragicznie w play-offach LCK, a później przegrali finał regionalnych kwalifikacji w starciu z NaJin White Shield. Nadszedł czas na zmianę warty, a chrapkę na tytuł mieli chłopaki z Samsunga. I to nie jednego.

Na turniej zakwalifikowali się zarówno gracze Samsung Blue, z Kimem „Deftem” Hyuk-kyu na czele, jak i reprezentanci Samsung White, wśród których był między innymi legendarny Cho „Mata” Se-hyeong. Oba koreańskie rostery były uznawane za pretendtów do tytułu, kiedy Niebiescy musieli uznać wyższość swoich braci z białej wersji. Nawet nie mówcie, że biała wersja telefonu nie była pay2win.

Drugi raz z rzędu w finale zameldowali się również reprezentanci Royal Club, którzy sięgnęli zresztą po posiłki z Korei. Obecność takich graczy jak Choi „inSec” In-seok nie pomogła. Chińska organizacja znów uznała wyższość innych azjatyckich zawodników, którzy pozwolili im tylko na zgarnięcie jednej mapy. ⁠Samsung White było tym samym pierwszym zespołem od czasów Fnatic, które wygrało tytuł mistrza globu na rodzimym gruncie.

Super Samsung White podczas Worlds 2014 / Fot. Riot Games

Powrót króla

W 2015 roku na salony powróciło SKT T1. W odzyskaniu tytułu mistrza świata miał pomóc zaciąg innych gwiazd pokroju Bae „Banga” Jun-sika czy Lee „Wolfa” Jae-wana. Korea znów była murowanym faworytem do triumfu, ale SK Telecom T1 najtrudniejsze boje miało stoczyć z innymi genialnymi ekipami – KT Rolster oraz KOO Tigers.

I rzeczywiście w finale dostaliśmy epicki matchup pomiędzy SKT T1 i KOO Tigers. Po czterdziestominutowej batalii pierwsza mapa wpadła na konto mistrzów sprzed dwóch lat, a na drugiej pomimo dużo bardziej wyrównanego starcia ze zwycięstwa znów mogła cieszyć się formacja dowodzona przez Fakera. PraY i jego kompani znaleźli jednak złoty środek na złamanie rywala, a nadzieje kibiców na pierwszy w historii Worlds reverse sweep wywindowały do maksimum.

Mapa numer cztery przebiegła jednak pod znakiem bezlitosnego SKT, które zmiażdżyło rywala. Genialna dyspozycja takich zawodników jak Jang „MaRin” Gyeong-hwan pozwoliła Koreańczykom sięgnąć po wymarzone trofeum. Faker, Bae „Bengi” Seong-woong i kkOma zostali pierwszymi w historii dwukrotnymi zdobywcami złotego medalu Worlds.

SKT T1 podnoszące trofeum Worlds 2015 / Fot. Riot Games

Gdy niemożliwe staje się możliwe

Gdy SKT T1 sięgnęło po swój pierwszy triumf podczas Worlds, nie oglądaliśmy ich podczas następnej edycji. Tym razem Faker i spółka nie tylko ponownie zameldowali się na najważniejszej imprezie w roku, ale też znów mieli być murowanym faworytem do triumfu.

Koreańscy kibice duże nadzieje mieli również względem swoich pozostałych reprezentantów. Wiele obiecywano sobie po ROX Tigers napędzanym atomowym stylem Hana „Peanuta” Wang-ho czy celującym w odzyskanie mistrzowskiego tytułu Samsung Galaxy z Lee „CuVee” Seong-jinem na czele. Na koniec dnia król jest tylko jeden.

I już w półfinale dostaliśmy epickie starcie pomiędzy ROX Tigers, a SKT T1, z którego ostatecznie zwycięsko wyszli obrońcy tytułu. Po drugiej stronie drabinki szalało jednak Samsung Galaxy, które w starciach z Cloud9 i H2K nie uroniło nawet kropli potu. Finałowa seria pomiędzy dwoma koreańskimi gigantami była definicją epickości. Jedni i drudzy pokazywali genialne umiejętności indywidualne i świetną dyspozycję drużynową. I choć przez moment wydawało się, że trofeum wróci w ręce Samsunga, to ostatecznie geniusz Fakera i as z rękawa w postaci wprowadzonego z ławki rezerwowych Bengiego był nie do przeskoczenia. SKT było pierwszą drużyną, która dwukrotnie wygrała mistrzostwa świata. Tym razem po raz kolejny napisała historię i jako pierwsza drużyna obroniła zdobyte rok wcześniej trofeum.

Rewanżu nadszedł czas 

W 2017 roku rywalizacja pomiędzy koreańskimi gigantami weszła na jeszcze wyższy poziom. Jeszcze przed rozpoczęciem Worlds mówiło się o tym, że w finale powinniśmy zobaczyć powtórkę starcia sprzed 365 dni. I choć SKT T1 o mało co nie zostało wyeliminowane przez Misfits Gaming, to ostatecznie żadnej niespodzianki nie było. W decydującym starciu znów naprzeciw siebie stanęli Faker oraz Lee „Crown” Min-ho. A to wszystko w iście epickiej otoczce.

Pomimo tego, co zwiastowały poprzednie starcia oraz narracja, seria nie była wyrównana. Tym razem Samsung Galaxy nie pozostawiło rywalom żadnych złudzeń. Podobnie jak Longzhu Gaming, z którym SSG starło się w ćwierćfinale, SKT T1 nie potrafiło urwać nawet jednej mapy. Po dwóch latach przerwy upragniony puchar wrócił w ręce telefonicznego giganta.

Fot. Riot Games

Odrodzenie Chin

W obliczu nieobecności SKT T1 na kolejnych mistrzostwach świata i świetnej formy chińskich formacji wiele wskazywało na to, że czas na zmianę warty i zakończenie koreańskiej ery. Najwięksi optymiści wskazywali nawet, że tytuł może w końću wpaść w ręce Europejczyków, bo zarówno Fnatic, jak i G2 Esports, prezentowało obiecującą formę. Wariaci przebąkiwali nawet coś o Cloud9 i Team Liquid, ale wiadomo, że tego raczej nigdy nie bierze się na serio.

Kiedy w ćwierćfinałach G2 uporało się z RNG, Fnatic z EDG, a Cloud9 z Afreeca Freecs, nadzieje zachodu zaczęły być bardziej żywe, niż kiedykolwiek wcześniej. Honoru Azji broniło jednak Invictus Gaming, a legendarny Lee „Duke” Ho-seong miał szansę odzyskać tytuł mistrza globu, który stracił na rzecz Samsung Galaxy w 2017.

I tak jak można się było tego spodziewać. Mały Faker aka. Rasmus „Caps” Winther nie powtórzył sukcesu swojego pierwowzoru. IG przejechało się po Fnatic 3:0, a starcie to zostało okrzyknięte jednym z najbardziej jednostronnych finałów w historii Worlds. Dla chińskiej społeczności było to coś ogromnego. Ich kraj nie tylko zdobył pierwszy tytuł mistrzowski w historii, ale robił to dodatkowo na koreańskiej ziemii.

Feniks wylądował

W 2019 roku stało się jasne, że rywalizacja o tytuł mistrza globu powinna się toczyć pomiędzy obrońcami tytułu z Invictus Gaming, gwiazdami z G2 Esports, które wygrało MSI oraz przebudowanym składem SKT T1. W trakcie turnieju w oczach wyrósł jednak nowy faworyt – FunPlus Phoenix.

Po zwycięstwie z SKT T1 w półfinale imprezy, wydawało się, że nic już nie zatrzyma G2 Esports. W finałowej serii BO5 Marcin „Jankos” Jankowski i jego kompani byli jednak bez szans. Ale nad tym nie będziemy się rozczulać, bo te bolesne wspomnienia wszyscy doskonale pamiętacie…

Fot. Colin Young-Wolff / Riot Games

Fot. Riot Games

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze