Niedzielny gracz: Rahim

Niedzielny gracz: Rahim

31.03.2019, 14:01:00

Sebastian Salbert – w środowisku artystycznym znany jako Rahim – słynie przede wszystkim ze swojego rapu. Współtwórca Pokahontaz, Paktofoniki, a także autor szeregu innych projektów muzycznych przed laty zaangażował się jednak w rozwój esportu. Pod szyldem MaxFlo, jego agencji artystyczno-wydawniczej, rozwijał organizację zrzeszającą wyczynowych graczy – MaxFloPlaY. – Kiedy hip-hop stawiał pierwsze kroki, słyszeliśmy tylko o spuszczonych portkach, o tym, że gadamy głupoty, a poza tym rap nie jest śpiewem. Społeczeństwo nas nie kumało. Z esportem jest chyba to samo. Część osób nie może zrozumieć, że poświęcanie czasu na granie może być konstruktywnym zajęciem. To też rywalizacja, stres, treningi, współpraca, taktyka. Krótko mówiąc – coś więcej. Łączą nas więc trudne początki, wiążące się z tym, że przedstawiciele obu środowisk wyszli poza schemat – mówił nam w rozmowie na skraju światów hip-hopu i esportu.

Wspominam okres działalności MaxFloPlaY i zastanawiam się, dlaczego hip-hopowcy zwrócili swój wzrok w stronę e-sportu. Powiedzmy to jasno – oba środowiska musiały wspierać się wtedy z niepochlebnymi opiniami społeczeństwa. Stereotypy zarówno na temat graczy, jak i raperów jeszcze dziesięć lat temu były w Polsce mocno zakorzenione. Ten punkt styczny był swego rodzaju magnesem?

Kiedy zaczynaliśmy fuzję z esportem, kompletnie nic na jego temat nie wiedzieliśmy. Podejrzewam, że większość społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle taka dziedzina istnieje. Hip-hop też nie był jeszcze mocno zakorzeniony w świadomości ludzi. Zastanawiając się nad połączeniem MaxFloPlaY z esportem, trudno było przewidzieć, co z tego wyniknie. Jak możemy pomóc ekipie? Jak ona może wspomóc nas? To była wielka niewiadoma. Z racji tego, że zobaczyliśmy wśród tych ludzi duży entuzjazm i zapał do działania, a sami jesteśmy zajawkowiczami, uznaliśmy, że to dobry ruch. Minęły lata i dziś nikogo esport już nie dziwi. Co więcej – stał się on wielkim biznesem. Z hip-hopem jest bardzo podobnie. Nikt nie wrzuca nas dziś na margines. Rap jest w Polsce częścią muzyki rozrywkowej, a zresztą generuje praktycznie największe przychody w świecie muzyki.

Obie branże śledzę od lat. Przy obu dorastałem i byłem świadkiem ich dynamicznego rozwoju. O ile faktycznie z czystym sumieniem możemy mówić o tym, że esport i hip-hop ogromnie urosły, o tyle chyba nie do końca wypleniliśmy z opinii publicznej pewne stereotypy. Wchodząc w sekcje komentarzy portali sportowych, które informują – dla przykładu – o osiągnięciach choćby graczy CS:GO, łapię się za głowę.

Stereotypy będą obowiązywać zawsze. Na świecie mamy ludzi z otwartymi umysłami, ale nie brakuje osób bardzo hermetycznych. Aby postrzeganie społeczeństwa na pewne sprawy się poprawiło, zmienić musieliby się sami ludzie. Nie wpłyniemy na wszystkich. Czy naszą misją jest jednak uświadamianie ludzi? Chyba nie. Róbmy jak najlepiej potrafimy to, co czujemy, a na pewno dotrzemy do zainteresowanych odbiorców.

Zarówno hip-hopowcy, jak i esportowcy w pewnym momencie nie byli obecni w ogóle w mediach głównego nurtu. Kiedy sporadycznie pojawiali się np. w telewizji, traktowani byli jak małpki w zoo. To, jak podchodzili do ciebie w programach śniadaniowych, jest tego najlepszym dowodem. Dzięki temu wykształciły się jednak bardzo silne, branżowe media. Marginalizacja paradoksalnie umocniła hip-hop. Podobnie jest z esportem.

Hip-hop ma co prawda kilkadziesiąt lat, esport jest trochę młodszy, ale w kontekście historii to nowoczesne dziedziny. Przez to, że ich ogromny rozwój nastąpił w dwóch poprzednich dziesięcioleciach, nie były uzależnione od telewizji. Większą rolę w ich przypadku odgrywa Internet. To on jest naszym medium. Dzięki niemu się komunikujemy i docieramy do odbiorców. Nic więc dziwnego, że skoro media głównego nurtu nie chciały nas przyjąć, znaleźliśmy sobie alternatywne kanały dystrybucji treści. W momencie, w którym staliśmy się już na tyle zauważalni, że nie dało się przejść obok nas obojętnie, znowu wyciągnięto do nas ręce.

Często musisz odmawiać wizyt w telewizjach śniadaniowych?

Dziś sam już nie odmawiam, bo zajmują się tym ludzie odpowiedzialni za mój PR. Oni dobrze znają moje zdanie na wiele tematów. Wiedzą, że nie ciągnie mnie do takich miejsc. Oczywiście, obecność w podobnych programach ma siłę rażenia i pewnie wielu moich rówieśników zerka sobie rano w stronę telewizji. Mimo wszystko nie odpowiada mi poziom merytoryki w niej prezentowany. Wystarczy spojrzeć, kto pojawia się na tych kanapach i co sobą reprezentuje. Nie jaram się tym. Wolę komunikację przez bardziej rozsądne media, ale przede wszystkim cenię rozmowy z ludźmi, którzy wiedzą, kim jestem i co robię. Chcę poruszać ciekawe tematy, a nie ponownie odbębniać „zdefiniowanie hip-hopu i genezę ksywki”.

Lubisz powtarzać, że muzyka sama się obroni i jest najważniejsza w całym biznesie. Wspomniałeś już o Internecie. Czy media społecznościowe nie sprawiły niejako, że to, jak opakujesz produkt jest nieco ważniejsze od samej jakości? W esporcie coraz częściej mówi się o tym, że wyniki sportowe odgrywają coraz mniejszą wartość, jeśli dobrze się ich nie zakomunikuje.

Otoczka decyduje o sile rażenia. Dowodem na to są miejsca na listach popularności. Artyści, którzy okupują ich szczyty, często nie realizują super muzyki. Nie chcę oczywiście nikomu umniejszać, wskazując przykłady palcami, ale bądźmy szczerzy. Ktoś, kto jest w miarę świadomym słuchaczem, wymieni co najmniej pięciu topowych raperów, którzy są po prostu kiepscy w tym, co robią. Z racji tego, że mają charyzmę, wzbudzają kontrowersje, promują patologiczne zachowania czy szukają splendoru podczas bitek w klatkach, ich popularność wzrasta. To, co robią przy okazji, jest dla odbiorców mniej ważne.

Nadal podtrzymuję zdanie, że dobra muzyka obroni się sama. Jeśli ktoś ma mniej słuchaczy, ale ci są kumaci i zaangażowani, nie czyni go gorszym artystą. Zawsze będę powtarzać, że bardziej od ilości cenię jakość. To się nie zmieniło od lat. Nie ma znaczenia, czy na mój koncert przyjdzie dziesięć tysięcy, tysiąc czy stu słuchaczy. Ważne, by nie była to szara masa, która pojawia się pod sceną tylko dlatego, że stworzyłem hit. Chcę, by odbiorcy kumali to, o czym do nich mówię.

Frustrujesz się jeszcze zależnościami i funkcjonującymi w branży mechanizmami?

Życzyłbym sobie innego stanu rzeczy, ale rzeczywistość jest taka, jaka jest. Z wiatrakami walczyć nie zamierzam. Staram się w tym wszystkim odnaleźć, znajdując balans między robieniem muzyki na poziomie a byciem w mediach społecznościowych, choć nie jestem ich fanem. Staram się dawkować wszystko po trochu, zwracając uwagę na wyczucie dobrego smaku. Nie chcę w którąś ze stron przegiąć. Spece od nowoczesnego marketingu pewnie wytknęliby mi szereg błędów, ale to nie zmienia faktu, że wartość niesiona przez muzykę będzie stała u mnie na pierwszym miejscu.

Jeśli mówimy już o Internecie, na myśl przychodzi mi od razu spadek sprzedaży płyt. Kanały dystrybucji pokroju YouTube’a czy Spotify rekompensują straty?

Proporcje się całkowicie odwróciły. Sprzedaż płyt drastycznie spadła, ale bardzo wzrosło znaczenie dystrybucji cyfrowej. Krzywa w jednym miejscu leci w dół, w innym do góry, więc bilans się zachował.

Nie demonizowałbym spadku sprzedaży płyt. Trzeba mieć świadomość, że jest coraz mniej możliwości odtwarzania tego nośnika. CD staje się powoli elementem kolekcjonerskim. Prosty przykład – kupujesz nową furę za sto tysięcy, po czym okazuje się, że nie włożysz do niej swojej ulubionej płyty. Osobiście lubię w aucie słuchać muzyki. Jest mi więc przykro, kiedy wyobrażam sobie, że niedługo półka z albumami może stać się wyłącznie elementem dekoracyjnym.

Na samym początku wspomnieliśmy o pewnej walce ze stereotypami, łączącej świat hip-hopu z esportem. Pobawimy się jeszcze w szukanie punktów wspólnych?

O kurde, na gorąco to może być trudne. Musiałbym się zastanowić.

Nie ma sprawy, mogę zacząć. Kiedy zastanawiam się, co jeszcze łączy obie dziedziny, na pierwszy plan wychodzi – uwaga, bo zabrzmi górnolotnie – pasja. Gracze i raperzy startowali właściwie od zabawy. Ważna była frajda i satysfakcja. Na początku niekoniecznie myśleli o tym, że kiedyś może to być ich zawód i główne źródło utrzymania.

Trudno się nie zgodzić. Poza tym obie dziedziny to zajawki niezrozumiałe dla szerszego grona. Przynajmniej takie były na samym początku. Kiedy hip-hop stawiał pierwsze kroki, słyszeliśmy tylko o spuszczonych portkach, o tym, że gadamy głupoty, a poza tym rap nie jest śpiewem. Społeczeństwo nas nie kumało. Z esportem jest chyba to samo. – Jak to sport?! Przecież on tylko siedzi przed komputerem – słyszą wyczynowi zawodnicy. Część osób nie może zrozumieć, że poświęcanie czasu na granie może być konstruktywnym zajęciem. To też rywalizacja, stres, treningi, współpraca, taktyka. Krótko mówiąc – coś więcej. Łączą nas więc trudne początki, wiążące się z tym, że przedstawiciele obu środowisk wyszli poza schemat. Esport i hip-hop były bardzo enigmatyczne dla ogółu.

Zgarnąłeś drugi punkt z mojej listy! Czemu wobec tego, czemu tak niewiele osób z branży hip-hopu zauważyło potencjał w świecie esportu? W Polsce – poza MaxFloPlaY, krótkiej współpracy PROSTO. z Frag eXecutors, akcjami Szpadyzorów z turniejami w FIFĘ – do niedawna nie działo się wiele więcej.

Nie potrafię odpowiedzieć za wszystkich. Zresztą – pytasz mnie o to, dlaczego nie jesteśmy bliżej esportu, a przecież same elementy hip-hopu są rozsypane. B-boye działają pod siebie, grafficiarze dbają o własne interesy, a DJ-e i raperzy również się izolują. Jeśli rozłam nastąpił w takim miejscu, trudno pójść o krok dalej.

Ale co z potencjalnymi odbiorcami? Wśród ludzi śledzących rap i esport można odnaleźć spory zbiór wspólny. Choćby z racji wieku. Nie bez powodu Żabson grał koncert na targach Intel Extreme Masters.

W dzisiejszym świecie dynamika rynku i konkurencja jest ogromna. Ludzie nie chcą się rozdrabniać. Każdy dba o własne podwórko. Jeśli okaże się jednak, że niewielkim wkładem można nieźle zarobić, sytuacja się zmieni.

Przed laty MaxFlo w esport jednak zainwestowało. Pamiętasz, gdy wykiełkował ten pomysł?

Przed koncertem MaxFloFest, który robiliśmy w podziemiach kopalni, przyjechał do nas Sebastian „Master” Kiecza, a więc osoba zarządzająca projektem przez kolejne lata. Wpadł z dwoma ziomkami…

Wśród których był też Elex.

Dokładnie. Odwiedzili nas pod ziemią, by nas oświecić. Sebastian napisał wcześniej obszernego maila i zaproponował spotkanie, ale wtedy – jak wspomniałem wcześniej – esport był dla mnie ogromną zagadką. Nie byłem w stanie połączyć sportu z przedrostkiem „e”. Kiedy Master wytłumaczył mi jednak osobiście, na czym ta dyscyplina w ogóle polega, jak wygląda i czego od nas oczekuje, stwierdziłem, że spróbuję. Przekonano mnie, że – tak, jak już zresztą wspomniałeś – wielu graczy słucha tej muzyki. Nie bojąc się wyzwań i widząc potencjał drzemiący we wzajemnej pomocy, wsparliśmy ciekawą zajawkę. Po jakimś czasie faktycznie cieszyliśmy się już z szeregu sukcesu. Nasi reprezentanci osiągali wówczas bardzo dobre wyniki.

Wystarczyło jedno spotkanie, żeby cię przekonać?

Wspomniana rozmowa zachęciła mnie, by się nad współpracą mocno zastanowić. Po jakimś czasie zdecydowałem postawić pierwsze kroki.

Jak dzieliliście się obowiązkami?

Działaliśmy dwutorowo. My robiliśmy swoje, oni mieli autonomię i zarządzali esportowym projektem. Częścią wspólną była muzyka, ale MaxFloPlaY kierował Master i jego ludzie. Sam nie podejmowałem decyzji w tym obszarze. Sebastian miał wolną rękę. Oczywiście – organizowaliśmy wspólne spotkania, dzieliliśmy się pomysłami, rozmawialiśmy przez Internet, a część strategicznych planów przechodziła przez moją głowę. Nie chciałem jednak w żaden sposób wchodzić w kompetencje osób, które znają się na esporcie.

Co jednak z pieniędzmi? Nie chcę pytać o dokładne kwoty, ale zastanawia mnie sama skala przedsięwzięcia.

Nie byliśmy typowym sponsorem tytularnym. Łączyła nas zajawka, stawialiśmy razem pierwsze kroki, wspólnie rozwijaliśmy markę. W kwestiach pieniężnych było jednak inaczej. Finansowaliśmy pewne ruchy i wyjazdy zawodników na turnieje, ale oprócz tego potrzebowaliśmy sponsorów z innych branż, np. komputerowej. Oni również przekazywali nam pieniądze na rozwój. Nie byliśmy w stanie opłacić wszystkiego. Gdybyśmy mieli położyć na stół kilkaset tysięcy rocznie, nie bylibyśmy w stanie w to wejść.

Finalnie zresztą nie podołaliśmy. Zawodnicy osiągali coraz lepsze wyniki i chcieli się utrzymywać tylko z gry. W takim przypadku każdy gracz wymaga przynajmniej kilkutysięcznej pensji. Pomnóż to przez dziesięciu lub więcej esportowców, potem przez dwanaście miesięcy. W skali roku wychodzi olbrzymia kwota.

Tym bardziej, że w swoich szeregach mieliście graczy, którzy faktycznie mogli wtedy zacząć myśleć o niemałych pensjach. W MaxFloPlaY grał choćby Snax, który lata później stał się jednym z najlepszych graczy świata. W dywizjach mieliście Bartasa z Arki Gdynia, KartKa z Wisły Płock czy innocenta – jednego z najbardziej rozpoznawalnych w Europie Polaków grających w CS:GO.

Sam widzisz. A pewnego dnia – w ostatnim momencie – wycofał się jeden z dużych sponsorów, przez co w budżecie powstała wielka dziura. Nie udało nam się jej załatać. Najlepsi gracze nie mieli wówczas problemu, żeby przenieść się do organizacji, która oferowała im lepsze warunki, a część zawodników zaczęła pracować w innych branżach.

Mówimy zresztą o trudnym dla esportu czasie. MaxFloPlaY rozpęd łapało tuż po kryzysie. Nagle czarne chmury zawisły też nad głównym tytułem esportowym – CS-em 1.6. CS:GO był wielkim znakiem zapytania. Polskie organizacje padały wtedy jak muchy.

Z tym że my nie powiedzieliśmy definitywnie, że projekt zamkniemy całkowicie. Nazwałbym to zawieszeniem działalności. Nigdy nie mów nigdy. A nuż znajdzie się firma, która chciałaby zainwestować w tę markę. Myślę, że Master byłby w stanie odbudować struktury i ma jeszcze kilka asów w rękawie.

Z drugiej strony – nie jest to dla nas priorytet. Rynek zmienia się dynamicznie. Z muzyką też jest tak, że chwilę temu byliśmy jedną z najważniejszych wytwórni w kraju, a dziś musimy powalczyć o to, by wejść na falę wznoszącą.

Żałujesz – patrząc na to, jak rozwinęła się branża – że nie przetrzymaliście momentu kryzysowego?

Trudno mi mówić o tym, co by było, gdyby… Może zdołalibyśmy się po czasie odbić, może nie. Tego się już nie dowiemy. Skoro Master zadecydował, że tak powinniśmy zrobić, nie kłóciłem się.

Czyli to on zadecydował o zawieszeniu działalności?

Podejrzewam, że zadecydowała cała grupa odpowiedzialna za projekt esportowy. Pamiętam ten okres. Mieliśmy zaplanowane wyjazdy na turnieje, ale nieszczęśliwie wycofał się sponsor i nagle nie mogliśmy zrealizować wyznaczonych celów. Nie wyczarowałbym z kieszeni miliona złotych.

Michał Pol opowiadał mi, że w redakcjach sportowych docinają mu za to, że interesuje się esportem. Spotkałeś się z krytyką środowiska hip-hopowego po inwestycji w MaxFloPlaY?

Częściej dochodziły do mnie pozytywne opinie. Mimo wszystko ludzie się dziwili, a nawet drwili z esportowej zajawki. Szybko zaszczepiono mi świadomość tego, że nie mam do czynienia z bezmyślnym graniem i marnotrawstwem czasu. Broniłem więc decyzji MaxFlo, ale – tak, jak mówiłem wcześniej – nie zależało mi na tym, by na siłę walczyć ze stereotypami. Wyniki mówiły same za siebie. Nasi gracze zdobywali tytuły i dostawali się na międzynarodowe zawody. To mi wystarczało.

Kibicowałeś swoim reprezentantom?

Nie śledziłem każdego pojedynku w CS-a czy w FIFĘ. Dochodziły do mnie raczej najważniejsze fakty o zwycięstwach czy wyjazdach. Gdy oglądałem relację z ważnej imprezy i widziałem gościa, który na klacie ma nasze logo, odczuwałem po prostu radość. Nie przypisywałem sobie jednak zasług. Od początku wiedziałem, że to zasługa ekipy.

Cały czas mówimy o pasji i tym, ile esport może dać młodym ludziom. Ostatnio długo rozmawiałem jednak o tym, że powtarzamy w kółko o możliwości realizowania marzeń, ale w rzeczywistości miejsc pracy w branży nie wystarczy dla wszystkich. Młodzi ludzie mogą przez to wpaść w pułapkę, poświęcając całą energię na coś, co w efekcie nie przyniesie owoców. Z hip-hopem jest chyba podobnie. Ludzi, którzy próbują rapować i wychodzi im to całkiem nieźle jest wielu, ale tylko nieliczni przebijają się na szczyt.

Żadna osoba, która zaczyna, nie zdaje sobie sprawy z tego, że liczba miejsc jest ograniczona. Każdy wierzy w to, że uda mu się przebić. I uważam, że to dobre podejście. Na starcie wiara jest potrzebna. Jeśli myślisz, że jesteś przegranym, to tak własnie jest. Jeżeli masz ambicje, by zakorzenić się w jakiejkolwiek dziedzinie, musisz aspirować do bycia najlepszym. Trzeba nieustannie ćwiczyć, by wejść na szczyt.

Ale fakt – to problem. Stopnie na podium nie są z gumy. Miejsca w drużynach się kończą. Etatów nie wystarczy dla wszystkich. Na scenie muzycznej też są pewne granice. Tylko najbardziej utalentowane i wybitne jednostki, albo takie, które mają na siebie najciekawszy pomysł, przedostaną się dalej.

Widzisz inne zagrożenia, które niesie ze sobą esport?

Trzeba uświadamiać młodym ludziom jedną rzecz. Poza wirtualnym światem istnieje jeszcze ten rzeczywisty. To bardzo ważne. Z jednej strony trzeba wierzyć, że bycie najlepszym wymaga poświęceń i treningu przed komputerem czy konsolą. Z drugiej – granice są potrzebne. Kontakt z rzeczywistością łatwo zgubić. Młodzi ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że po wyczerpującej sesji z grą warto wyjść na dwór, pooddychać, zobaczyć, co ich otacza, spotkać się ze znajomymi.

Podkreślałeś to w wywiadzie z Gazetą Wyborczą, zwracając uwagę na brutalność niektórych gier.

W przypadku młodych ludzi to bardzo istotne. Odpowiedzialność spada na rodziców, bo to oni są w stanie obserwować swoje pociechy i kontrolować to, ile czasu spędzają w swoich komnatach. Jeśli są w stanie wyznaczyć dzieciom pewne granice, to ryzyko ekstremalnych sytuacji, które znamy choćby zza oceanu, spada. Gdy dostałem pierwszy komputer, sam miałem wyznaczony czas, który mogłem przed nim spędzać danego dnia. Potencjalni esportowcy muszą oczywiście trenować więcej niż przeciętni gracze, ale trzeba przy tym zachować odpowiednie proporcje.

Dziś najbardziej profesjonalne drużyny na świecie odchodzą od skupiania się wyłącznie na grze. Coraz większy nacisk stawia się na rozwój fizyczny, dietę, pracę z psychologami.

To bardzo dobrze świadczy o rozwoju branży, bo – kurde – ludzie potrzebują ruchu.

Pewne zespoły zaczęły nawet rezygnować z ciągłych wyjazdów na turnieje, zauważając, że po odpuszczeniu tych mniej ważnych rozgrywek, można osiągać lepsze rezultaty.

Przez chwilę miałem okazję rywalizować w Polskiej Lidze Wirtualnych Klubów. Ogromna zajawka zrodziła to, że półtora sezonu grałem z chłopakami w FIFĘ. Trenowaliśmy kilka razy w tygodniu, oprócz tego rozgrywaliśmy oficjalne mecze. Z racji pasji część chłopaków nie skupiała się jednak wyłącznie na treningach, dużo grając również poza nimi. Zauważyłem jednak, że dużo lepsze wyniki osiągaliśmy właśnie wtedy, gdy odpowiednio dawkowaliśmy sobie czas spędzony przed grą. Kiedy ograniczyliśmy się do sparingów, mecze ligowe wychodziły nam dużo lepiej. Czuć było świeżość, głód gry, większą finezję. Robiliśmy to w całkowicie amatorski sposób, ale podejrzewam, że na wyższych szczeblach może być podobnie.

„Głód gry” potrzebny jest też w świecie muzyki. Nie każdy może być Adamem Ostrowskim, który rokrocznie wypuszcza płytę, a przy okazji cztery inne tworzy do szuflady.

Zdecydowanie. Kiedy jestem w ferworze codziennej walki, szukam okienka, by wyjechać i zresetować głowę. Dopiero wtedy przychodzą mi najlepsze pomysły na muzykę. Natchnienie łapię nie w momencie, gdy myślę o kawałkach, ale właśnie wtedy, gdy o nich zapominam. W takich chwilach w głowie rodzi mi się najwięcej koncepcji.

Gdybym na co dzień nie zajmował się wytwórnią, skupiając się tylko na sobie, być może pisałbym więcej płyt. W mojej rzeczywistości ważne jest jednak odpowiednie wyważenie spraw i szukanie złotego środka.

Dwa lata temu pojawiłeś się na Intel Extreme Masters. Jaka była twoja pierwsza myśl, gdy wszedłeś do Spodka?

Na miejsce dotarłem trochę „od tyłu”. Początkowo trafiłem bowiem do Międzynarodowego Centrum Kongresowego. Ludzi było sporo, ale Expo porównywałem do innych targów, konwentu fantasy czy zjazdu fanów jakiegoś zespołu. Kiedy wszedłem jednak do Spodka, zobaczyłem zawody w Counter-Strike’a i nagle, po tym, gdy postacie na ekranach zrobiły coś ciekawego, cała sala zaczęła krzyczeć, ogarnęło mnie zdumienie. Zdałem sobie sprawę, że to nie przelewki. Że to nie tylko gra. Dotarł do mnie ogrom zjawiska.

Jako osoba powiązana z Katowicami zwróciłeś uwagę na to, jak Intel Extreme Masters wpłynęło na ich rozwój? Rozmawiając z rzecznik prasową miasta, usłyszałem, że od tej imprezy wszystko się zaczęło. Wiele wydarzeń ważnych z perspektywy kultury czy biznesu bez IEM-u mogłoby się nie odbyć.

Nigdy nie powiązałem sobie rozwoju Katowic z Intel Extreme Masters. Zdawałem sobie sprawę, że wydarzenie cieszy się ogromnym zainteresowaniem, bo niejednokrotnie docierała do mnie masa informacji o tym, ilu ludzi czeka, by wejść do Spodka. Widziałem kolejki. Ale faktycznie – ostatnimi laty wydarzeń w regionie Katowic jest zdecydowanie więcej niż było kiedyś.

Żyłeś w tym mieście, opisywałeś je w tekstach, znałeś problemy mieszkańców lepiej niż ja i wielu innych ludzi zachwycających się statystykami. Faktycznie jest dziś lepiej, a Katowice nie są już tak szare, jak kiedyś?

Cały Śląsk mocno się rozwinął. Ładniej jest dla oka, ale także dla ucha, bo wartościowych imprez organizuje się tu więcej niż w przeszłości. Spodek żyje, odbywa się w nim wiele wydarzeń, które w końcu przyciągają młodych ludzi.

Tytułem końca – mówiłeś, że grałeś w PLWK. Co z innymi tytułami?

Od momentu, gdy dostałem pierwszy komputer, zawsze w „coś” grałem. Nigdy nie stawiałem na jeden tytuł. Za dzieciaka królowało przeważnie to, co w danym momencie udało się zdobyć. Całe życie najbardziej podobały mi się jednak gry sportowe. Przez lata grywałem we wszelakie NBA – najczęściej NBA Live. Jeśli chodzi o wirtualną piłkę nożną, zacząłem od Pro Evolution Soccer. Dopiero po kilku ładnych latach przesiadłem się na FIFĘ. Ostatnio znowu zakupiłem sobie NBA, żeby oderwać się od FIFY. Nie zmienia to faktu, że zawsze, gdy kupię coś nowego, pogram w to kilka godzin i znowu wracam do piłki nożnej. Nic mnie tak nie wciąga, jak FIFA.

Gry są dla ciebie dobrym „odstresowywaczem”?

Zależy. Jeśli gram w ligę weekendową, nie ma mowy o relaksie! Żona śmieje się ze mnie, że podczas gry ciągle się wściekam. Zastanawia się, po co w ogóle odpalam konsolę. I ostatnio faktycznie się trochę zdystansowałem od FIFY. Poczułem, że za dużo moich myśli skupia się wokół grania. Teraz, gdy przegram dwa mecze i zaczynam się denerwować, wyłączam po prostu konsolę i olewam sprawę. Wcześniej, jak trzy mecze mi nie wyszły, musiałem rozegrać czwarty.

A co poza grami sportowymi?

Zawsze jarałem się serią Civilization. Poza tym Baldur’s Gate, Diablo, Wiedźmin, czyli świat fantasy – pełen tarcz, zbroi i artefaktów.

Fot. Mateusz Szeliga

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze