
Niedzielny gracz: Michał Szafrański
Michał Szafrański – autor bloga „Jak oszczędzać pieniądze”, podcastu „Więcej niż oszczędzanie pieniędzy” oraz bestsellerowych książek „Finansowy ninja” i „Zaufanie, czyli waluta przyszłości. Moja droga od zera do 7 milionów z bloga”. W lutym 2018 r. przeprowadził obszerną rozmowę z Wiktorem „TaZem” Wojtasem. Amatorsko gra w Counter-Strike, o czym opowiedział nam w wywiadzie z serii „Niedzielny gracz”.
Na Twitterze zauważyłem, że śledziłeś rozgrywki ZOTAC Cup Masters. Jak wrażenia po zakończonym już turnieju, z którego Team Kinguin przywiózł tytuł wicemistrza?
Mam mieszane odczucia. Z jednej strony bardzo się cieszę się z bardzo dobrego wyniku Teamu Kinguin – drugiego miejsca w turnieju, zarobionych 60 tysiącach dolarów i awansu na 21. miejsce rankingu HLTV. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, że zobaczę mecz Team Kinguin – Virtus.Pro, który byłby fajnym widowiskiem dla kibiców. Niestety VP – pomimo wzmocnienia o Snatchie’ego – znowu odpadło z turnieju w swoim pierwszym meczu. Na ich tle wynik TK należy uznać za znakomity.
Z drugiej jednak strony turniej ZOTAC obnażył moim zdaniem problemy Team Kinguin – przynajmniej na tyle, na ile ja potrafię ocenić ich grę. Było to widać szczególnie w finale, gdy na pierwszej mapie TK został dosłownie rozjechany przez Mibr. Psychika polskich graczy się posypała i widać było, że po prostu boją się atakować.
Podoba ci się to, co zrobił z „Pingwinami” Wiktor? Podczas Twojego podcastu rozmawialiście o tym, jak duży zapał wciąż drzemie w TaZie, ale ten siedział jeszcze na ławce rezerwowych. Dziś Kinguin zachodzi w rozgrywkach międzynarodowych dalej niż Virtus.pro, a TaZ znów ma w oczach ogień.
Tak – zdecydowanie TaZ udowodnił, że jest w stanie w krótkim czasie zbudować i prowadzić drużynę do zwycięstw. Widać jego zaangażowanie. Widać też, że odżył w porównaniu z ostatnimi miesiącami w VP. W samej grze także dostrzegam pewną świeżość – mam wrażenie, że razem z młodszymi zawodnikami gra bardziej agresywnego CS-a – coś, co bardziej mi się podoba jako kibicowi.
Niestety mam wrażenie, że drużyna jest pozostawiona trochę sama sobie. Chyba ktoś w samej organizacji za bardzo uwierzył, że wystarczy TaZ i czterech zawodników i zwycięstwa same przyjdą. Przykładowo byłem zbulwersowany, że natychmiast po powrocie z turnieju w Hong Kongu, TK musiało zagrać pięć meczów pod rząd jednego dnia w eliminacjach ESL Pro European Championship. Odpadli i mnie to nie dziwi. Nie rozumiem jednak dlaczego zarządzający TK nie potrafili w tym przypadku zadbać o własny interes i wynegocjować innego harmonogramu rozgrywek.
ZOTAC pokazał, że gracze TK nie radzą sobie w trudnych sytuacjach. Pomimo, że pod względem umiejętności są OK, to brakuje im pewności siebie w sytuacjach, gdy przeciwnik ma przewagę liczebną. W całym turnieju oddali sporo teoretycznie wygranych rund, które wcześniej świetnie i z planem rozpoczynali. Czasami miałem wrażenie, że po prostu tracą głowę.
Pamiętam, że w moim podcaście z TaZem przewijał się temat braku psychologa sportowego w Virtus.Pro jako jednej z przyczyn, dla których ten zespół długo nie mógł się podźwignąć. Teraz mam wrażenie, że ten sam błąd popełniany jest w Teamie Kinguin. Warto brać przykład z AGO, które pokazuje, że praca ze specjalistami, aktywność fizyczna, zadbanie o prawidłową dietę zawodników oraz wspólne bootcampy w „gnieździe”, to ważne narzędzia treningowe. Że strona mentalna jest nie mniej ważna niż godziny nabijane w CS.
Często znajdujesz czas na śledzenie esportowych rozgrywek?
Oglądam głównie mecze polskich drużyn CS:GO. To jedyna gra, która mnie interesuje.
A skoro wspomniałem wcześniej już o podcaście z TaZem. Jak poczułeś się, rozmawiając z żywą legendą? Sam zaznaczyłeś, że jesteś jego fanem, więc na pewno podcastowi towarzyszyły dodatkowe emocje.
Oczywiście denerwowałem się przed rozmową z TaZem, ale nie dlatego, że jestem jego fanem. Nagrywając podcasty, zależy mi przede wszystkim na takim poprowadzeniu rozmowy, aby była ona zrozumiała i ciekawa dla słuchaczy. Staram się też otworzyć mojego rozmówcę na tyle, aby gotów był powiedzieć o sobie i kulisach swojej działalności więcej, niż w innych rozmowach. Oczywiście jest dużo łatwiej, jeśli z moim gościem już się znamy i lubimy. Niestety Wiktora nie znałem osobiście. Nie wiedziałem, jak będzie się nam rozmawiało. W innych wywiadach sprawiał wrażenie sensownej osoby, ale nie miałem pewności, czy nasz podcast nie zawiedzie oczekiwań moich odbiorców. Do tego doszła jeszcze dodatkowa presja związana z tym, że miała to być pierwsza rozmowa po niespodziewanym, styczniowym przesunięciu TaZa do rezerwy w Virtus.Pro. Widziałem potencjał tej rozmowy, ale miałem sporego cykora.
Odsłaniając kulisy mojej pracy, ujawnię, że w takiej sytuacji staram się doprowadzić do tego, aby mój gość poczuł się komfortowo: z wyprzedzeniem przesyłam zagadnienia do rozmowy, przedstawiam jej planowany przebieg i zapewniam, że udostępnię materiał do autoryzacji. Gdy Wiktor do mnie przyjechał, to przez godzinę luźno rozmawialiśmy – zanim jeszcze włączyliśmy nagrywanie. To pomogło przełamać pierwsze lody. Szybko złapaliśmy wspólny język.
Wyszła Wam bardzo „mięsista” rozmowa. Usłyszałeś od Wiktora coś szczególnie zaskakującego w kontekście zarabiania na esporcie pieniędzy?
Dziękuję za ciepłe słowa. Rzekłbym, że Wiktor potwierdził moje oszacowania i podejrzenia. Cieszę się, że tak konkretnie opowiedział o strukturze organizacji oraz rozpiętości zarobków czołowych graczy.
To czego nie wiedziałem, a o czym można tam było usłyszeć, to sposób podziału nagród z turniejów – pomiędzy organizacje i graczy. Oczywiście nie ma tu jednego klucza. Zainteresowanych odsyłam do nagrania naszej rozmowy. Wszystko, o czym mogę powiedzieć oficjalnie – jest właśnie tam.
Odniosłem wrażenie, że z TaZem rozmawiał gość, który naprawdę zna się na „esportowej rzeczy” i monitoruje środowisko od dawna. Kiedy pierwszy raz zetknąłeś się z pojęciem esportu?
Szczerze mówiąc – nie pamiętam. Dla mnie to po prostu rywalizacja w grach mulitplayer, w którą bawiłem się od czasu premiery tego trybu gry w Quake’u – w końcówce lat 90-tych. Byłem wtedy dziennikarzem i jednocześnie szefem działu IT w wydawnictwie komputerowym. Po dniu pracy – graliśmy w LAN-ie, który sam zbudowałem.
Urodziny dzieci, zmiana zawodu i wsiąknięcie w pracę w firmie IT spowodowały, że całkowicie ominęła mnie premiera Counter-Strike’a. Dopiero w 2007 r. młodsi koledzy nakłonili mnie do sięgnięcia po Counter-Strike: Source. Równolegle z moim graniem odkrywałem świat rywalizacji profesjonalnej i do dzisiaj go obserwuję.
Czym więc sam esport Cię zauroczył, a może nawet zafascynował?
Nie można w moim przypadku mówić o fascynacji. Po prostu lubię rywalizację – na wszelkich polach – i lubię też podglądać osoby lepsze w danej dziedzinie ode mnie. Z jednej strony kibicuję, ale z drugiej – szukam inspiracji do mojej gry. YouTube, Twitch, profesjonalnie organizowane relacje z rozgrywek – to wszystko pomaga być zarówno kibicem, jak i uczniem najlepszych graczy.
Wiemy już, że w Counter-Strike’a sam grywasz.
Counter Strike: Source zainstalowałem w 2007 roku – 11 lat temu. Zaczynałem od trybów gry Deathmatch i GunGame (obecnie „wyścig zbrojeń”). Szczególnie ten ostatni przypadł mi do gustu ze względu na swoją dynamikę i wymuszaną przez niego wszechstronność posługiwania się wszystkimi broniami.
Niestety w Polsce w tamtych czasach brakowało wydajnych serwerów GunGame. Zdecydowałem więc, że postawię własny. Tak zaczęła się kilkuletnia przygoda z konfiguracją moich serwerów – nielicznych wtedy działających na tickrate 100. Pomogło moje doświadczenie z IT. Skończyło się na dedykowanym, wydajnym serwerze kupionym za własne pieniądze, na którym uruchomiłem kilka serwerów gier pod marką „Bot’s Gaming”.
To co było unikalne – i myślę, że do dziś jest to unikalne – to całkowity zakaz przeklinania na tych serwerach. Niecenzuralny język był karany banem (blokowaniem graczowi wejścia na serwer) – wystarczyło kilkunastu administratorów i sprawne reagowanie na podsyłane nam przez graczy demka. Niektórych to bolało, ale tickrate 100, brak lagów i idealne hitboxy, były wystarczającą nagrodą. Skutkiem ubocznym kulturalnej atmosfery było to, że na naszych serwerach grało całkiem sporo dziewczyn.
Dlaczego akurat Counter-Strike?
Tylko dlatego, że wciągnęli mnie znajomi, potem wciągnęła mnie gra i cały czas nie chce mi się znudzić. Uwielbiam charakter rozgrywek w CS:GO. Zaspokajają moją potrzebę rywalizacji i pozwalają mi jednocześnie rozwijać umiejętności indywidualne, jak i dopracowywać grę zespołową. Około dwóch lat temu skrzyknęliśmy się w kilka osób na Twitterze i od tamtego czasu gramy w zasadzie kilka razy w tygodniu po prostu miło spędzając wspólnie czas po pracy. Od czasu do czasu udaje mi się także zagrać z czytelnikami mojego bloga, co jest też fajną okazją do luźnej rozmowy.
No i kilka razy udało mi się także zagrać z TaZ-em, co było wydarzeniem samym w sobie.
Jaką rangą możesz się pochwalić?
W zasadzie utknąłem na kałachu w laurach. I tak już pewnie zostanie, bo nieszczególnie chcę przeznaczać na grę więcej życia.
Jak, będąc tak zabieganą osobą, znajdujesz czas na granie? I co na to żona, która – jak kiedyś wspomniałeś – jest przeciwniczką gier?
Wbrew pozorom nie jestem zabieganą osobą. Dosyć świadomie wybieram, czym chcę się zajmować, minimalizuję lub eliminuję to, co dla mnie nieistotne lub nadmiernie obciążające, po to, by mieć czas na rzeczy dla mnie ważne. Gram, bo lubię tę formę rozrywki i rzeczywiście pomaga mi ona całkowicie uwolnić głowę od spraw bieżących. A jak coś lubię i chcę, to zazwyczaj znajduję na to czas.
Gabi oczywiście nie jest szczęśliwa, gdy gram, ale toleruje moje fanaberie. Znajdujemy czas na indywidualną pracę, na spędzanie czasu razem i na swoje indywidualne zainteresowania. Gabi nie lubi grać, a ja nie lubię układać kwiatów. Na szczęście sobie tego nie narzucamy. Kochamy się, szanujemy i po 22 latach małżeństwa dobrze się znamy i rozumiemy.
Przechodząc już do samych „pieniędzy”. Esport jest wyjątkowy – i pod tym względem nie ustępuje sportom tradycyjnym – ponieważ umożliwia młodym, często bardzo młodym ludziom życie na wysokim poziomie. Pojawiają się już przykłady – nawet na polskim podwórku – dwudziestokilkulatków, którzy po ogłoszeniu końca kariery zdradzają jednak, że nie odłożyli ani grosza, a w dodatku nie mają planu na przyszłość. To bardzo niebezpieczne. Z czego to według Ciebie wynika i jak ewentualnie temu zapobiegać?
To jest temat-rzeka. Poruszaliśmy go bardzo szeroko w dwugodzinnej rozmowie, do której zaprosił mnie Olek Wandzel. Zachęcam do przesłuchania.
Mówiąc w dużym skrócie: podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest po prostu brak odpowiedniej edukacji finansowej. Tego, jak obchodzić się z pieniędzmi, nie uczy szkoła i nierzadko nie uczą tego także rodzice. Brak odpowiednich wzorców i scenariuszy działania powoduje, że wchodząc w dorosłe życie wszystkiego uczymy się na własnych błędach – w tym przypadku zazwyczaj bardzo kosztownych.
Im ktoś więcej zarabia, tym większą ostrożnością musi się wykazywać, bo chętnych do skorzystania z jego kapitału nie brakuje.
Jak temu zapobiegać? Poszerzać swoją wiedzę, czytać blogi finansowe, sięgać po książki o tematyce finansów osobistych i inwestowania. Tu z ręką na sercu odsyłam przede wszystkim do mojej książki „Finansowy ninja” – to solidny rozkład jazdy w zakresie fundamentów zdrowych finansów.
Jakie błędy popełniają najczęściej esportowcy zarządzając swoimi pieniędzmi?
Przede wszystkim zapominają, że „zawód”, który wykonują – tak jak w przypadku zawodowych sportowców – ma krótki termin „przydatności do spożycia”. Jeśli ktoś jest programistą, to z grubsza zna swoją ścieżkę kariery i nawet jeśli chciałby pozostać „tylko programistą” to może wykonywać swój zawód przez bardzo długi czas.
Profesjonalny gracz raczej nie utrzyma się na topie przez kilkadziesiąt lat. Z wiekiem rośnie co prawda doświadczenie, ale refleks, kondycja i nawet zdolność do zaskakiwania przeciwników – raczej się degradują. Zakładając np. że profesjonalnym graczem można być przez 10-20 lat, to należałoby w tym czasie odłożyć oszczędności pozwalające żyć także po zakończeniu kariery i spadku zarobków. A to oznacza, że gracze powinni większość zarobków odkładać i inwestować – a nie na bieżąco „przejadać”.
Historie o bankructwach sportowców w kilka lat po zakończeniu kariery zawsze mają kilka wspólnych mianowników: używki, hazard, wystawny styl życia, kosztowny rozwód, wysokie alimenty, nierzetelni doradcy finansowi i inwestycyjni. Mówiąc w dużym uproszczeniu – warto tego unikać.
Prowadziłeś warsztaty dla młodych YouTuberów. Myślałeś o tym, żeby spróbować nauczyć czegoś esportowców? To jedna z nisz, które nie zostały jeszcze odpowiednio zagospodarowane.
Już działam w tym obszarze. Niedługo będę prowadził taki warsztat dla jednej z drużyn.
Znam Twoje podejście i wiem, że nie inwestujesz pieniędzy w coś, czego nie rozumiesz. Myślisz, że poznałeś już środowisko esportowe na tyle, żeby móc zainwestować w jakiś projekt?
Czy wiesz dlaczego tak wiele lokali gastronomicznych okazuje się niewypałami biznesowymi? Bo ich właścicielom wydaje się, że dobrym powodem do otwarcia restauracji jest fakt, że lubią dobrze zjeść. Przy moich inwestycjach staram się zawsze kierować merytorycznymi przesłankami – nie tylko rozumieć, ale przede wszystkim wchodzić tam, gdzie widzę swoją realną przewagę.
Oczywiście przyglądam się esportowi i analizuję różne scenariusze. Nie widzę siebie w roli wyłącznie inwestora kapitałowego – chociaż taki w miarę pasywny model mógłby być dla mnie wygodny. Ja lubię mieć jednak poczucie sprawczości. Znam swoje mocne i słabe strony i wiem, które z moich kompetencji i doświadczeń mógłbym przełożyć na esport, tworząc realną przewagę konkurencyjną. Jednak taki model wymagałby zainwestowania przede wszystkim czasu, który – uczciwie mówiąc – wolę przeznaczać na pracę w obszarze edukacji finansowej. Tu mogę być „samotnym wilkiem” działającym w modelu solo-preneur – jako przedsiębiorca niezatrudniający pracowników, co bardzo mi odpowiada. Profesjonalizując esport, niestety tak się nie da. Nawet wariant minimum oznacza budowę kilkuosobowej organizacji z 7-cyfrowym budżetem. A w miarę upływu czasu będzie tylko drożej.
Jaki obszar esportowej branży wydaje Ci się jednak najbezpieczniejszy do ulokowania w nim pieniędzy?
Jedyna prosta odpowiedź na te pytania brzmi – nie wiem. Ryzyko ewentualnej inwestycji jest zawsze pochodną ekspertyzy inwestora. Im jest ona większa, tym łatwiej oszacować i kontrolować ryzyko. Ja się najbezpieczniej czuję z takimi inwestycjami, w których mam poczucie kontroli, sprawczości i jednocześnie mogę z nimi spokojnie spać. Te czynniki trudno pogodzić. To dlatego jestem taki asertywny.
Często mówi się o tym, że „na drużynach esportowych” zarobić się nie da. Zresztą nie tylko esportowych, bo dotyczy to nawet wielkich klubów piłkarskich. Jakiś czas temu Illuminar Gaming, a więc organizacja posiadająca najlepszą formację League of Legends w Polsce – totalni dominatorzy, od lat wygrywający niemal wszystkie turnieje w kraju – stanęła na skraju bankructwa. Posiadanie swojego esportowego klubu to Twoim zdaniem tylko czysta fanaberia, czy jednak inwestycja, która może przynosić konkretne korzyści finansowe?
Wracając do analogii z restauracją – można mieć lokal, który świeci pustkami albo taki, w którym klienci ustawiają się w kolejce i czekają na zwolnienie stolika. Nieważne czy masz świetnego kucharza. Jeśli szwankuje marketing, sprzedaż, obsługa klienta, a zarządzający nie panują nad dostawcami – to bardzo trudno będzie o sukces.
Drużyna to tylko jeden z elementów układanki. Konieczny, ale nie wystarczający do sukcesu finansowego organizacji. Na poprzednie pytanie udzieliłem dyplomatycznej odpowiedzi, ale tu aż się prosi o smutną konstatację, że na razie w Polsce mamy przedszkole albo inaczej mówiąc „dziki zachód”, jeśli chodzi o sposób prowadzenia i obudowywania drużyn realnym wsparciem dla zawodników oraz biznesem z prawdziwego zdarzenia. Mam wrażenie, że dominuje podejście „zróbmy team i jakoś to będzie”. Jedynym znanym mi chlubnym wyjątkiem jest AGO, które przenosi doświadczenia z dużego biznesu i sportu do organizacji esportowej.
Coraz więcej pieniędzy napływa do „esportu” spoza jeszcze kilkanaście lat temu zamkniętej branży. Masz jakieś przykłady inwestycji, które szczególnie Cię zainteresowały, albo uważasz, że zostały bardzo przemyślanie poprowadzone?
Na rynku polskim – zdecydowanie ciekawy jest sposób przejęcia drużyny AGO przez obecnych właścicieli i stopniowego budowania jej struktury biznesowej. Nie znam szczegółów finansowych, ale spodziewam się, że drogo nie było, a w krótkim czasie udało się rozbujać drużynę, pozyskać sponsorów, zbudować fajny wizerunek oraz dokonać transferów – zapewne intratnych finansowo. Paradoksalnie przykład AGO pokazuje, jak niewiele potrzeba, aby mieć realną szansę wyrwania się z Polski i konkurowania na poziomie globalnym.
Osobiście interesują mnie także modele, w których to gracze stają się biznesmenami zakładającymi organizacje i pozyskującymi inwestorów – tak jak ma to miejsce w przypadku Astralis. Z jednej strony – ogranicza to ich możliwości zmiany drużyny, ale z drugiej – daje im większą szansę na bycie beneficjentami sukcesu organizacji. Ponadto otwiera furtkę do przyszłości, ułatwiając bezpieczne zakończenie kariery zawodnika i kontynuację przygody z esportem po stronie biznesowej.
Kilka razy wspomnieliśmy już o AGO Esports. Widziałem Cię w ich koszulcę. Odwiedziłeś też „gniazdo”. Starasz się być na bieżąco z polską sceną? Jak oceniasz jej aktualny poziom?
Potwierdzam, że udało mi się wprosić do siedziby AGO. Fajnie jest z bliska i od zaplecza zobaczyć funkcjonowanie tak profesjonalnie budowanej organizacji. AGO w bardzo pozytywny sposób odstaje od pozostałych polskich drużyn i szczerze mówiąc – mam nadzieję, że staną się swoistym wyznacznikiem, jak powinno się robić esporty.
Polska scena potrzebuje takiej profesjonalizacji. Bez niej – nie ma szansy na duże pieniądze. Gdy pytasz mnie o poziom polskiej sceny CS:GO, to pierwsze skojarzenie, które przychodzi mi na myśl, to niedojrzali zawodnicy przerzucający się inwektywami na Twitterze lub bluzgający i np. obrażający innych graczy i swoich widzów na Twitchu. To jest żenujący poziom – abstrahując od ich umiejętności w samej grze. Dopóki ten syf nie zostanie spacyfikowany lub wykorzeniony, dopóty oceny poziomu polskiej sceny nie mają większego sensu. Pieniądze sponsorów i partnerów lubią przewidywalność i szeroko pojęty dobry wizerunek. Jeśli tego będzie brakowało, to pieniądze będą płynąć gdzie indziej.
Fot. Paweł Stelmach