Niedzielny gracz: Michał Pol

Niedzielny gracz: Michał Pol

03.03.2019, 15:17:00

Przy okazji rozgrywanego w Katowicach Intel Extreme Masters spotkaliśmy się z Michałem Polem, dyrektorem programowym Onet Sport i Przeglądu Sportowego. – Trzeba zwrócić uwagę na rywalizację, czyli to, co łączy esport i sport. To współzawodnictwo na najwyższym poziomie wymagające absolutnie topowego przygotowania fizycznego i psychologicznego. Głosy krytyki dochodzą od ludzi niemających zielonego pojęcia o CS-ie i innych tytułach – mówił nam doświadczony dziennikarz sportowy.

Skoro rozmawiamy w katowickim Spodku – niejako świątyni polskiego, a nawet europejskiego esportu – nie mogę nie zapytać o to, co sądzisz o Intel Extreme Masters. Jeździsz na IEM od kilku lat, siedziałeś na trybunach. Jak można porównać to z innymi, wielkimi wydarzeniami sportowymi?

Pamiętam swój pierwszy szok. A miałem okazję poznać wydarzenie w najlepszym możliwym momencie – w 2014 roku, gdy Virtus.pro odnosiło pamiętne zwycięstwo! To było coś niesamowitego. Wcześniej – choć przez Internet – widziałem co prawda zawody w Kolonii, ale dopiero jak usiadłem wśród ludzi, zdałem sobie sprawę, że czuję klimat z trybun piłkarskich – odarty w dodatku z kibolsko-klubowych zależności. Przypomina mi to atmosferę reprezentacyjną.

Fascynujące było to, że zarówno podczas zawodów w StarCrafta 2, League of Legends, jak i Counter-Strike’a, cała publika znała zawodników i reagowała bardzo energicznie na różne zagrania. Porównałbym to do finału Ligi Mistrzów, na który przychodzą nieprzypadkowi ludzie, znający się na rzeczy. Na stadionach kibice podnoszą się z miejsc, gdy widzą, że jeden zawodnik szykuje się do dryblingu sam na sam z bramkarzem. W Spodku też docenia się każdą imponującą akcję.

Podejrzewam jednak, że gdybyś przygodę z esportem rozpoczął od wizyty na nieco mniejszym turnieju, ekscytacja byłaby dużo mniejsza.

IEM na pewno uświadomił siłę branży. Nie chcę powiedzieć, że przewidziałem to, co nastąpi, ale po prostu wiedziałem, że to ruch, którego nie zatrzymamy. Liczba kibiców będzie rosła lawinowo z roku na rok.

Jeżdżę co prawda tylko na IEM, ale bardzo często oglądam rozgrywki CS:GO przez Internet. Odkryłem Twitcha, zacząłem interesować się esportową częścia YouTube’a. Gdy dzieje się coś ciekawego, śledzę zmagania od USA po Australię.

Część targowa również cię w tym wszystkim interesuje?

Kiedy pierwszy raz przeszedłem do hali wystawowej, zobaczyłem stoiska firm, których kompletnie nie znałem. Okazało się, że to renomowane marki w branży esportowej. Branży, która przez wiele lat była niedoceniana przez mainstream, przez co wypracowała sobie własnych producentów sprzętu i idoli. Wcześniej o tym nie wiedzieliśmy. Sam uczę się tego od 2014 roku.

Idoli pokroju Jarosława „pashyBicepsa” Jarząbkowskiego i reszty byłych zawodników Virtus.pro.

Virtusi bardzo dużo zrobili dla popularyzacji Counter-Strike’a i esportu w Polsce. Zawsze potrzebni są lokalni bohaterowie. Potrzebny jest przysłowiowy Adam Małysz. Bez całej „małyszomanii” nie byłoby dzisiaj Stocha czy Żyły. Skoki traktowane byłyby jak narciarstwo biegowe bez Justyny Kowalczyk.

Odnoszę jednak wrażenie, że w środowisku sportu tradycyjnego trudno przekonać starych wyjadaczy dziennikarskich do tego, że esport można traktować poważnie.

Nie jest tak, że nagle dziennikarze Przeglądu Sportowego będą wysyłani na turnieje w CS:GO, by opisywać, co się na nich dzieje. To musi wynikać z pasji. Na szczęście wielu młodych ludzi tę pasję posiada, co wykorzystaliśmy do stworzenia w firmie esportowego oddziału – Esportmanii.

Jeśli kogoś to nie pasjonuje – trudno. Nie można jednak tych ludzi do niczego zmuszać. Interesowałem się grami w większym lub mniejszym stopniu jeszcze zanim zostałem dziennikarzem, więc przekonałem się do nowej branży naturalnie. A ponieważ widzę olbrzymią siłę zjawiska, byłem głównym inicjatorem tego, by całe wydawnictwo ją w jakiś sposób wykorzystało.

Jak oceniasz więc esportowe media z perspektywy doświadczonego dziennikarza?

Już po pierwszym kontakcie z branżą byłem pod wrażeniem. Kilka lat temu prowadziłem na IEM panel dyskusyjny z m.in. szefami Twitcha czy ESL. Zauważyłem wtedy, że skoro nikt esportu nie traktował w przeszłości poważnie, on stworzył swoje media i kanały dystrybucji. Media mainstreamowe starają się do esportu przykleić. Wszyscy chcą ukroić kawałek tortu. Dzisiaj jednak żadna telewizja nie wygra już z Twitchem i resztą kanałów streamingowych. Młodzi ludzie nie mają nawet telewizorów. Nie potrzebują ich. Jeśli chcą, odpalają transmisję przez Internet, wybierają preferowany język i otrzymują świetny komentarz. Nie jest tak, że nagle Mateusz Borek czy Dariusz Szpakowski zaczną komentować CS:GO. Gdybym wszedł z nimi do casterki – bylibyśmy nieautentyczni. Potrzebni są eksperci w swojej dziedzinie, a tych esport sobie już posiada.

To ciekawa kwestia. Merytorycznie może nie jesteś w stanie rozliczyć wszystkich komentatorów esportowych, ale na warsztacie znasz się bardzo dobrze. Izak, Morgen czy KubiK mają predyspozycje, by zostać legendami pokroju właśnie np. Dariusza Szpakowskiego?

W swoim programie gościłem Morgena i dosłownie nazwałem go esportowym Dariuszem Szpakowskim. On czy Izak są już legendami. Byli pierwsi, weszli w środowisko głęboko i się go nauczyli. Kiedy popełniali błędy, mało kto tego słuchał i dobrze, bo każdy młody komentator potrzebuje „minut”. To też ludzie, którzy sami grali wcześniej, jarali się tym i udzielali się, gdy z tej przygody nie było z tego żadnej kasy. Dziś są już rutyniarzami. W esporcie mają status jak Mati czy Szpak.

Chciałbym powrócić jeszcze do tematu wytworzenia przez esport własnych struktur. Od wielu lat różne środowiska debatują o wejściu sportu elektronicznego na Igrzyska Olimpijskie czy jednak powinien wytworzyć własne mechanizmy na wzór tych olimpijskich. Ty do sprawy podchodzisz z bardzo dużym dystansem.

Jako wielbiciel Igrzysk i człowiek, który uczestniczył w sześciu, a licząc Igrzyska Paraolimpijskie nawet siedmiu wspomnianych wydarzeniach, jestem za zachowaniem Igrzysk Olimpijskich. Obecność na zawodach tej rangi wiąże się z rewelacyjnymi odczuciami. Kto choć raz nie usłyszał „Mazurka Dąbrowskiego”, nie będzie w stanie tego pojąć. Igrzyska tracą jednak na zainteresowaniu widzów, kibiców, a więc i sponsorów. Ich ranga będzie upadać kosztem esportu. Stąd rozumiem zabiegi niektórych ludzi chcących przepchnąć to w ruchu olimpijskim, próbując przyciągnąć esport do Paryża czy Los Angeles.

Z drugiej strony doceniam siłę i lawinowo rosnącą popularność esportu. On w ogóle nie potrzebuje Igrzysk Olimpijskich. Nie musi się pod nie podczepiać. Młodzi ludzie i tak to oglądają, a starzy – nie zaczną. Jeśli dojdzie do tego połączenia, to raczej ze względów na naciski sponsorów np. Coca-Coli, która mocno wchodzi w środowisko sportu elektronicznego, a jest przy tym sponsorem Igrzysk. Z punktu producenta gry może się to jednak nie opłacać. Czemu miałby się bowiem ograniczać do czteroletniego cyklu? Poprzez piękną, antyczną tradycję czterolecia Igrzyska są wyjątkowe, ale prędzej czy później stracą swą popularność.

Kluby piłkarskie również zauważyły, że mogą na tym zyskać. Chcą przyciągnąć młodzież, coraz prężniej rozbudowując esportowe struktury.

Kluby piłkarskie chcą być tam, gdzie ich kibice, więc robią to, co ważne jest dla samych kibiców. Jeśli fani w Warszawie chcą obchodzić rocznicę Powstania Warszawskiego, a w Poznaniu Powstania Wielkopolskiego, to kluby chcą im to umożliwić. To samo jest w przypadku innych ważnych okoliczności dla środowisk powiązanych z drużyną. A skoro społeczność gra w FIFĘ czy League of Legends, zespoły naturalnie chcą ich aktywizować, przyciągnąć do siebie i zjednoczyć z herbem poprzez esport. To rozsądne działania marketingowe. Dlatego Legia Warszawa, Piast Gliwice czy Wisła Płock stosują strategie skupione na różnych tytułach.

Jak więc oceniasz ruchy rodzimych klubów na tym polu?

Podobał mi się turniej, który Legia zorganizowała dwa lata temu na swoim stadionie. Myślałem, że będzie to kontynuowane co roku. To dopiero popularyzacja esportu, ale i samego klubu! Warszawę odwiedzili przecież przedstawiciele Manchesteru City, Paris Saint-Germain, Schalke 04 i innych wielkich drużyn.

Rozmawiamy chwilę przed startem Ekstraklasa Games – esportowej inicjatywy, która może dać drugi oddech polskiej lidze.

Może tak się stać. Ruch ten pokazuje poniekąd, że Ekstraklasa jest „cool”. Do młodych ludzi poszedł komunikat – „jesteśmy z wami na stadionach, ale również na turniejach esportowych”. Powinno to przyciągnąć więcej osób do samego brandu Ekstraklasy, przez co zadowoleni będą również sponsorzy. Szczerze mówiąc, brakuje mi trochę wychodzenia poza boisko.

Kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia o tym, że kluby piłkarskie zaczynają inwestować w esport, zaczęto dywagować nad tym, czy do np. pokojowo nastawianych kibiców CS:GO czy LoL-a przesiąkną kibolskie zwyczaje.

Nie wiem, kto musiałby zabezpieczać np. finały Ekstraklasy w Spodku, żeby obyło się bez incydentów. Liczyłoby się tylko to, że gra Legia z Lechem. Sama dyscyplina nie miałaby większego znaczenia. Mieliśmy przecież przypadki, że nawet na meczach młodzieżowych kibole odpalali race i zastraszali uczestników. Pamiętajmy jednak, że ciężko będzie grać klubom na najwyższym poziomie światowym.

To, co dzieje się np. w Spodku przypomina mi atmosferę podczas konkursów skoków narciarskich. Ludzie przyjeżdżają na nie, by fetować i cieszyć się z pobijanych rekordów. W Katowicach narodowość graczy również nie ma większego znaczenia. Kiedy ktoś gra świetnego CS-a, publika go ogląda, wspiera i oklaskuje.

Przeglądając komentarze w serwisach powiązanych nieco z portalami sportowymi – jak np. Weszło Esport – często można trafić na wypowiedzi ludzi oburzających się, że próbujemy domagać się uznania esportu za sport. Prawda jest jednak taka, że branża już dawno przestała mieć kompleksy. Esport jest po prostu esportem, co sam już zresztą zauważyłeś.

Tak, jak wspomniałeś – esport to esport. Co prawda, przez człon „sport” nazwa jest trochę niefortunna, ale to przecież tylko termin. Trzeba zwrócić uwagę na rywalizację, czyli to, co łączy obie dziedziny. To współzawodnictwo na najwyższym poziomie wymagające absolutnie topowego przygotowania fizycznego i psychologicznego. Głosy krytyki dochodzą od ludzi niemających zielonego pojęcia o CS-ie i innych tytułach. Ktoś, kto nie zrozumie strategicznego aspektu gier, nie doceni możliwości zawodników i tego, co dzieje się na serwerach. Nie lubię też prób porównywania sport olimpijskiego do paraolimpijskiego. To obszary, które ze sobą nie rywalizują. Na tej samej zasadzie esport nie jest wymierzony w sport tradycyjny. Można spokojnie łączyć obie zajawki. Ludzie mają prawo wyboru.

Mimo wszystko nawet w środowisku esportu istnieją pewne podziały. Dobrze widać to na przykładzie Fortnite’a, którego scena CS:GO czy starszych dyscyplin esportowych nie traktuje poważnie.

Dokładnie, mówimy o podziale na sport i esport, a przecież utworzyły się już obozy Fortnite’a czy PUBG. Sam należę akurat do tego drugiego, bo nie lubię komiksowości czy budowania. Wolę realizm.

W tym kontekście zdenerwowanie kibiców sportu tradycyjnego na esport nabiera innego znaczenia.

Nie zmienia to faktu, że nie można obrażać się na rzeczywistość. Młodzi ludzie zupełnie inaczej konsumują wolny czas. Nie mają już telewizorów. Dyscypliny sportowe muszą bardzo się postarać, by pozostać atrakcyjne dla dorastających pokoleń.

Czy wobec tego przedstawiciele środowiska sportowego obawiają się esportu i tego, że ten przykładowo może odebrać im miejsca pracy?

Niestety nie, a może powinni. Na razie dominuje lekceważenie i nieświadomość. „Oni siedzą tylko przed komputerem i grają w jakieś strzelanki” – mówią. Nie spotkałem się jeszcze z prawdziwym strachem i stwierdzeniami – „o rany, to już po nas”. Jest jeszcze na to za wcześnie.

Fot. Radosław Makuch

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze