Niedzielny gracz: Maciej Dąbrowski, czyli twórca kanału „Z dvpy”

Niedzielny gracz: Maciej Dąbrowski, czyli twórca kanału „Z dvpy”

04.11.2018, 16:08:00

Nie gryzie się w język, z czarnego humoru lepi swoje punche i – wydawać by się mogło – tematy tabu dla niego nie istnieją. Ale dziś nie o tym. W swoich programach często zaznacza bowiem zamiłowanie do dzieł kultury – muzyki, filmów, seriali, komiksów, ale również gier wideo. Właśnie o grach, a przy okazji trochę o esporcie, w ramach „Niedzielnego gracza” porozmawialiśmy z Maciejem Dąbrowskim – twórcą kanałów „Z Dvpy” i „PrzeGryw”, autorem wielu serii – m.in. „KURWTURA”.

W swoich filmach często podkreślasz zamiłowanie do gier i elektronicznej rozgrywki. Zresztą, „KURWTURA” czy cały kanał „PrzeGryw” są tego najlepszymi dowodami. Skąd wzięła się ta pasja?

Wydaję mi się, że pierwszą konsolą, którą widziałem u kolegi, było ZX Spectrum. Miałem cztery lata i już w tamtym okresie — gdy byłem jeszcze gówniarzem — forma elektronicznej rozrywki totalnie mnie zauroczyła. „Wow! Muszę coś takiego mieć” – pomyślałem. No i po jakimś czasie dostałem czarno-pomarańczową konsolę polskiej produkcji, która za kontrolery miała gałki. Kręciłem więc tymi gałami, grając w „Ponga” i dopiero po jakimś czasie przywieźliśmy z Austrii konsolę na cartrige’e. Coś w stylu Atari 2600 czy tam 5200. Następnie dostałem Gameboy’a i tu już nie było przelewek. To było coś! To było okno na świat. Brat był tenisistą, jeździł po całym świecie i przywiózł mi to cudeńko z „Tetrisem” i „Super Mario: Land”. Jakie to było mega… Właściwie od tego momentu zacząłem w świecie gier tonąć. Ubłagałem rodziców, żeby kupili mi Amigę 500. Dostałem ją czternastego października 1990 roku, dwa lata później musiałem dokupić 1MB pamięci i tak właśnie rozwinęła się moja miłość do gier. Do dziś lubię z nimi spędzać czas. Kiedy mam tylko wolne, odpalam każdą możliwą platformę — od telefonów, przez konsole, na PC-tach kończąc.

Przez to też założyłem nowy kanał gamingowy – „PrzeGryw”. Jest gdzieś na uboczu i nie rozwija się specjalnie dobrze, ale przyczyna tego jest prosta. Nie mana na nim potrzeby crossowania się z innymi YouTuberami i robienia jakichś multiplayer’owych, kurwa, Fortnite’ów. Stworzyłem go, żeby na zajawce pograć sobie w to, co lubię. No może oprócz GTA Vice City. Nienawidzę tej gry, ale muszę ją przejść.

Nie lubisz Vice City?!

Słuchaj, uwielbiam świat Vice City. Super, pięknie. Ale w ten tytuł nie da się po prostu grać na PlayStation 4. Gra ma najgorsze sterowanie na świecie.

Znam ludzi, którzy grali w nią na telefonie. Nie rozumiem tego za grosz.

Albo na iPadach. Sam próbowałem robić to z San Andreas, ale po jednej misji dałem sobie spokój. To jest masochizm. Tym bardziej że jestem gościem temperamentnym i strasznie się przy graniu wkuriwam. Tak zresztą powstają kompilacje, podczas których ogrywam „Crasha Bandicoota” albo „Dark Soulsy”, wydzierając przy tym mordę i klnąc wniebogłosy. „Darksoulsy” swoją drogą kocham.

Co jeszcze kochasz? Jakie serie najbardziej zapadły ci w pamięć?

Tytułem, który jest dla mnie wyznacznikiem tego, jak gry powinny wyglądać, jest „Final Fantasy VII”. To moja ulubiona gra wszech czasów. Bardzo czekam na remake, który ma wyjść, wychodzi i nie wiadomo, kiedy właściwie wyjdzie. Jestem niezwykle ciekawy, jak ten świat zostanie odtworzony. Z każdą kolejną częścią „Final Fantasy” coraz mniej mnie jednak obchodziło. Pomiędzy 1997 a 2002 rokiem miałem ogromną zajawkę na japońskie RPG. To był mój ulubiony gatunek. „Suikoden”, „Vandal Hearts”, „Legend of Mana”, „Grandia”, „Wild Arms”, „Final Fantasy Tactics” czy mało znane, ale prześwietne „Xenogears” – wszystkie je totalnie chłonąłem.

Po pewnym czasie się mi się jednak odmieniło. Nastał wtedy czas tzw. tytułów dla dojrzałego gracza – „Farenheit”, „Biohock”, „Metal Gear Solid”, „Shadow of the Colossus”, „Heavy Rain”. Tego typu rzeczy najbardziej zapadały mi w pamięć i przepełniały ekscytacją.

A teraz?

Aktualnie mega jaram się „Dark Soulsami”, które są przezajebiste i mega trudne, ale jeśli przebrnie się przez pierwsze pięć godzin rozgrywki, sprawiają ogromną satysfakcję. To świetne połączenie wkurwiania się i czerpania przyjemności. W zeszłym roku na łopatki rozłożyły mnie „What Remains of Edith Finch” i „Hellblade: Senua’s Sacrifice”. To na maksa dojrzałe tytuły mogące spokojnie konkurować z najlepszymi fabułami, ba, rzeczami na świecie. Zresztą, gry już nawet nie konkurują z filmami. One bardzo często je przebijają.

Udowadniasz to w „KURWTURZE”. Przekazujesz tym segmentem myśl, w której gry są na równi traktowane z innymi dziełami kultury: filmem, komiksem, muzyką. Kiedyś było to nie do pomyślenia.

Problem był taki, że kiedy dwadzieścia czy trzydzieści lat temu przyznawałeś się do grania, byłeś szufladkowany. Ludzie cię skreślali i mówili: „Ni chuja, nie będziesz całować się już z żadną dziewczyną. Nie poruchasz. Jesteś geekem. Siedzisz na chacie i pewnie nie interesujesz się nawet sportem. Przegrałeś życie”. A — jak dobrze wiemy — było i jest zupełnie inaczej. Dziś na szczęście podejście się zmienia. Grające dziewczyny też nie są już niczym wyjątkowym. Prawie wszystkie grają — choćby na telefonie.

Ile czasu musi więc upłynąć, żeby ludzie dostrzegli tę zmianę?

Myślę, że aby to podejście stało się powszechne, musi przeminąć jeszcze jedna generacja. Kiedy sam zaczynałem grać, tematem interesowali się ludzie maksymalnie dziesięć lat starsi — ci wychowujący się w latach 70. To pierwsi dojrzali gracze. Co prawda, zdarzały się starsze wyjątki z np. lat 60., ale bardzo sporadycznie.

Świat się zmienił, ale jeszcze trochę czasu musi upłynąć, aby przeciwnicy zrozumieli, że gry są jedną z wielu form sztuki. Kiedy rodzice widzą, że w Fortnite biega sobie gość przebrany za króliczka wielkanocnego, który strzela i buduje mosty, w ich głowach pojawiają się znaki zapytania.”Co to, do cholery, jest?” Najczęściej akceptują to tylko ze względu na kasę, którą można dzięki temu wygrać. Ale są na świecie gry zupełnie inne. „Hellblade: Senua’s Sacrifice” jest dla mnie przykładem, który jest lepsza pod względem fabularnym od „God of War”. Uruchamia tyle rzeczy w głowie, że niektóre filmy nie są w stanie nad tym nadążyć.

Taka sama sytuacja jest też z komiksem. Podkreśliłeś to ostatnio w jednym ze swoich filmów.

Właśnie. „Czytasz komiksy? Czemu nie czytasz więc książek? Jesteś debilem!” – takie podejście nadal jest popularne. Ludzie nie potrafią zrozumieć jednej rzeczy. Można czytać zarówno komiksy, jak i książki. Analogicznie możesz spędzać czas z grami, oglądać filmy, a do tego grać — kurwa mać — w filharmonii.

Wiele tytułów, które wymieniłeś, jest przeznaczona dla jednego gracza. Czynnik rywalizacji nie odgrywał w twojej gamerskiej historii ważnej roli?

Grając ze znajomym w „Pro Evolution Soccer”, głupio mi było strzelać mu za dużo bramek czy tak po prostu wygrywać. Chciałem, żeby ktoś też mógł mnie pokonać. Nie mam wielkiej potrzeby rywalizacji, gdy po drugiej stronie jest człowiek. Kiedy jednak gram z komputerem, wiem, że ten chuj oszukuje, że po jego stronie stoją algorytmy. I pojawia się wyzwanie.

Nie zmienia to faktu, że w gry multiplayer też gram. Najwięcej godzin spędziłem chyba przed „Call of Duty 4: Modern Warfare”. Świetna gierka. Zresztą, ogrywałem ją na PlayStation 4 z padem w dłoni. Tak nauczyłem się grać w FPS-y na konsolach.

Niepopularne podejście.

Czerpię z tego przyjemność. Nie lubię grać na myszce. Mój znajomy wychodził z założenia, że jeżeli grasz w FPS-y na PC, bardzo łatwo możesz stać się Michaelem Jordanem grania. Kiedy natomiast grasz na padzie, czujesz się jak prawdziwy żołnierz. Ten, który nie zawsze wyceluje dokładnie. Po części się z tym zgadzam, bo dla mnie jest to po prostu bardziej realistyczne.

W nawiązaniu do żołnierzy — Armia Stanów Zjednoczonych wydała przecież nawet swoją grę. „America’s Army” miało zachęcać młodych ludzi, by ci wstąpili do wojska.

A przy tym była poradnikiem dla rekrutów.

Odnalazła się też w starych czasach esportu. I tematu esportu pominąć nie mogę. Może nie jesteś fanem gier sieciowych, ale na rozwój tej branży musiałeś zwrócić uwagę.

Esport mnie cieszy, bo sprawia, że na rynku rośnie konkurencja. A dla graczy jest to bardzo dobre. Dziwi mnie jednak sezonowość niektórych tytułów esportowych. Szczególnie w trybach Battle Royale. Szczerze mówiąc, rzygam tym. Wiadomo, Counter-Strike jest już jak poker i ten pewnie będzie utrzymywać się przez wiele, wiele lat, ale niemało gier pojawia się w esporcie i po jakimś czasie znika. Inaczej jest ze sportem. Koszykówka powstała pod koniec XIX wieku w Kanadzie i od stu lat jest oficjalną dyscypliną. Podobnie jest z piłką nożną, siatkówką i tak dalej. W nich zmieniają się wyłącznie detale — możesz podać nogą bramkarzowi albo nie możesz; nie ma VAR-u, jest VAR. W esporcie ta dynamika modyfikacji jest tak wielka, że trudno nad nią nadążyć.

Ostatnie lata to okres ogromnej profesjonalizacji branży — rozwoju drużyn i ich sztabów, graczy i ich zarobków, turniejów i wydarzeń. Widzisz to?

Widzę, bo znam tych ludzi osobiście. Śledzę ich bootcampy i jestem pod wrażeniem tego, co się podczas nich dzieje. Znam się z Piotrem „izakiem” Skowyrskim, który ma przecież swoje Izako Boars. Znam się też z Virtusami. Szkolenia, godziny spędzone na analizie i treningu — przypomina mi to taki mały, gamingowy Arłamów. Infrastruktura esportowa będzie się rozwijać, bo w branży pojawiają się coraz bardziej konkretne pieniądze.

I to zachęca często młodych ludzi. Tu widzę podobieństwo sportu i esportu właśnie — trochę zresztą zgubne. Potencjał bycia sławnym i bogatym, który zauważają dzieciaki, sprawia, że te zaczynają olewać naukę. A pierwsze sukcesy nie zawsze wiążą się z ogromnym rozwojem kariery. Mój brat, który był tenisistą, maturę zdał, dopiero gdy miał 34 lata. Wcześniej — mimo że jest mega inteligentnym gościem — skończył wyłącznie podstawówkę. Czemu? Bo nie miał czasu. Turnieje na całym świecie zabierały mu go za dużo. Tutaj Ameryka Południowa, za chwilę USA, następnie Afryka, Europa i powrót do Stanów. Dziś podobnie wyglądają kariery esportowców. Ciekawe rozwiązanie stosowano kiedyś w NBA. Swego czasu, aby dołączyć do ligi, należało mieć skończone studia. Jeśli czyta to ktokolwiek, komu marzy się bycie profesjonalnym graczem, niech nie zapomina o nauce. Dobrze jest coś wiedzieć, uwierzcie.

Przypadki graczy, którzy kończyli swoją edukację na wczesnym jej etapie, nie są rzadkością nawet w Polsce. Niewiele osób jest w stanie odrzucić ofertę lukratywnego kontraktu.

Pamiętaj, że gdy taki dzieciak dostanie ofertę np. dziesięciu tysięcy złotych, to są dla niego wszystkie pieniądze świata. Nic dziwnego, że kasa ich wtedy zaślepia, a niektórzy są w stanie stwierdzić, że lepiej będzie olać szkołę.

Izak czy PashaBiceps, o których przed chwilą wspomniałeś, cieszą się ogromną popularnością. Co jakiś czas widzimy kampanie marketingowe z esportowcami na pierwszym planie, ale wciąż są to jednak krople w morzu. Myślisz, że doczekamy się czasów, że w Polsce obok Lewandowskiego gartnitury będzie promować gracz np. League of Legends?

Tak może być. Życzę im tego, poniekąd dlatego, że trochę do tego świata należę. Oczywiście nie bezpośrednio, bo sam jestem chujowym graczem. Nie bez powodu mój kanał nazywa się „PrzeGryw”. Ale kiedy polska drużyna wygrywa Majora, albo inny ważny turniej i czerpie z tego satysfakcję, ja taką samą radość odczuwam, bo pokonałem bossa w „DarkSouls”.

Też jestem kiepski, ale mimo wszystko wsiąknąłem w to środowisko. Jaram się, gdy AGO Esports rywalizuje na scenie podczas międzynarodowego turnieju jak na PGA, czy Virtusi stają na scenie w Katowicach. Zdarza ci się obejrzeć mecz esportowy?

Wspominałem już, że mój brat był utytułowanym tenisistą. Wyobraź sobie, że ja nie potrafiłem oglądać tenisa. Koszykówkę, choć bardzo się nią jarałem, oglądałem wyłącznie dla wsadów i innych widowiskowych zagrań. Nie chciało mi się jednak siadać i oglądać całego meczu. Tak samo mam z piłką nożną. Emocjonuję się nią tylko wtedy, gdy gra reprezentacja. Z tym że „emocjonuję” jest tu słowem kluczem. Chodzi o coś więcej niż oglądanie spotkania. Sprawa ma się podobnie z esportem. Nie siedzę w tym świecie tak głęboko, by pewne niuanse na pozór przecież niewidoczne, robiły na mnie wrażenie.

„Emocje”, o których wspomniałeś, da się odczuć również podczas meczu — dajmy na to — w CS-a.

Jak najbardziej. Gdy wchodzę do katowickiego Spodka i widzę tłumy oglądające pojedynek StarCrafta czy CS-a, emocje aż buzują. Te krzyki! Intel Extreme Masters jest ponadto tym wydarzeniem, podczas którego spotyka się międzynarodowe grono zawodników, trenerów, dziennikarzy. Na Śląsk przylatują nagle ludzie z całego świata. To spotkanie z różnymi kulturami dzięki esportowi jest też mega ekscytujące.

Da się wyczuć, że bardziej od esportu pociąga cię gaming, ale mimo wszystko jest w tobie pewne zainteresowanie elektroniczną rywalizacją.

To jest to, o czym mówiłem, nawiązując do edukacji. Dobrze jest wiedzieć i się interesować rzeczami, a przynajmniej próbować się dowiadywać o niektórych sprawach. Wtedy zapamiętujesz wiele, na przykład takich, że bitwa pod Kircholmem odbyła się w 1605. Może to nieistotne, może to pierdoła, ale ciekawość świata jest ważna.

Siedzę w środowisku Internetu, YouTuba, sportu — a to się wszystko z esportem łączy. Dlatego mam na ten temat pewną wiedzę. Nie jestem turbofanem zjawiska, nie powiem ci ile fragów na mecz zdobył dany zawodnik — tak, jak mógłbym ci powiedzieć, ile w 1993 roku Clyde Drexler rzucił punktów i zaliczył zbiórek. Mimo wszystko interesuje mnie to. A nawet, jeśli kogoś za cholerę to nie ciekawi, niech spróbuje to zrozumieć. Wiedza jest w dzisiejszych czasach wszechpotężną bronią.

fot. fb.com/zdupy

Tagi:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze