NEO: Żaden plik banknotów nie dał mi tyle satysfakcji, co podniesiony puchar

05.10.2020, 18:37:39

Przez blisko dekadę traktowałem grę jak świetną przygodę. Perspektywa zaczęła się zmieniać dopiero w 2007 roku, kiedy Złotą Piątką dołączyliśmy do niemieckiej organizacji Meet Your Makers. Transfer bezpośrednio związał się z tym, że otrzymaliśmy pierwsze naprawdę fajne pensje. Mimo to wciąż nie myślałem o esporcie jak o sposobie na życie. To stało się dopiero po transferze do Virtus.pro – mówi nam Filip „NEO” Kubski o zderzeniu młodego chłopaka z wielką karierą i życiu, którego rytm wybijał pościg za marzeniami i rywalizacją. Jeden z najbardziej legendarnych esportowców świata szczerze porozmawiał z nami o pieniądzach i inwestycjach.

Pamiętasz pierwsze pieniądze, które zarobiłeś dzięki CS-owi?

Musimy cofnąć się do 2002 roku. Z okazji corocznych eliminacji do World Cyber Games na ulicę wyjeżdżały tzw. Cyber Trucki – najprościej mówiąc ciężarówki z kompami. Żeby spopularyzować wydarzenie, organizatorzy zaangażowali do promocji najlepszych zawodników w Polsce, wśród których się znalazłem. Mieliśmy po prostu uczyć chętnych ludzi grać. Za dwa dni pracy otrzymałem 250 złotych.

Co za to kupiłeś? Dla piętnastolatka to mimo wszystko całkiem niezłe kieszonkowe.

Całość wydałem na pierwszą poważną myszkę gamingową – Microsoft IntelliMouse 3.0. Starczyło idealnie. W tamtych czasach o dobry sprzęt było trudniej niż dziś, więc było to dla mnie spore wydarzenie. Tym bardziej że do tamtego momentu korzystałem z gryzonia z kulką. Przeskok na myszkę nowej generacji był ogromny.

Kiedy w takim razie uświadomiłeś sobie, że esport może być nie tylko rozrywką, ale i pomysłem na życie?

Podobne refleksje przyszły stosunkowo późno. Przez blisko dekadę traktowałem grę jak świetną przygodę. Tym, co mogło zapewnić nam ewentualną stabilizację, były wyłącznie nagrody z turniejów. Perspektywa zaczęła się zmieniać dopiero w 2007 roku, kiedy Złotą Piątką dołączyliśmy do niemieckiej organizacji Meet Your Makers. Transfer bezpośrednio związał się z tym, że otrzymaliśmy pierwsze naprawdę fajne pensje. Mimo to wciąż nie myślałem o esporcie jak o sposobie na życie. To stało się dopiero po transferze do Virtus.pro.

Przed transferami do międzynarodowych klubów karierę rozwijałeś jednak w polskim PGS-ie, zdobywając wszelkie możliwe tytuły. Cała Polska zazdrościła wam ówczesnych pensji.

W szczytowym momencie otrzymywaliśmy od organizacji 2 tysiące złotych miesięcznie i faktycznie w Polsce na podobne warunki nie mógł pozwolić sobie nikt. Uważam zresztą, że dojście do MYM-u było pierwszym, a w dodatku jednym z największych błędów popełnionych w historii drużyny. Na dobrą sprawę PGS po latach mógł okazać się przecież wielką inwestycją. Żałuję, że nie stworzyliśmy wtedy modelu znanego dziś z funkcjonowania Astralis.

Cóż… takie były czasy. Nie mogliście pochwalić się dzisiejszą wiedzą i perspektywą.

No właśnie – wtedy naturalnym było to, że gracz ma po prostu grać. Nikomu do głowy nie przyszło, żeby starać się o udziały i miano współwłaścicieli organizacji. Szkoda, bo w tamtym czasie osiągnęliśmy wyniki, o których zespoły na całym świecie mogły tylko pomarzyć. Zbudowaliśmy w Polsce silną markę i jeśli rozwijalibyśmy ją dalej, dziś mogłaby być jednym z najsilniejszych podmiotów w esporcie. Zrezygnowaliśmy z tego na rzecz wyższej pensji.

Byliście młodzi. W najbliższym otoczeniu zabrakło wam doradców, a w świecie esportu przykładów.

W głowie mieliśmy tylko grę, rywalizację, wygrywanie kolejnych meczów i zdobywanie najważniejszych tytułów. Serio – byliśmy skupieni na celu, jak mało kto, a ten cel widzieliśmy tylko na serwerze, a nie podczas biznesowych spotkań. Jeśli ktoś faktycznie złapałby nas za bark, potrząsnął i przedstawił pewną wizję – być może postąpilibyśmy inaczej.

Złota Piątka już po transferze do Meet Your Makers. Fot. ESL

Mówiłeś już o pierwszych 250 złotych, które zarobiłeś na esporcie. Co poczułeś po tym, gdy na konto wpłynęły wspomniane 2 tysiące?

W tamtych czasach dosłownie mieszkaliśmy w grze, spędzając cały wolny czas przed komputerami. CS był całym naszym życiem. Przyszła kasa? Fajnie, ale ona serio nie była najważniejsza. Większość z nas żyła jeszcze z rodzicami, więc pieniędzy nie traktowaliśmy jako priorytet. Najważniejsze było to, co dzieje się podczas turniejów.

Do dużych pieniędzy byliście zresztą przyzwyczajeni. Z turniejów już w wieku 16 lat wracałeś z czekami na grube tysiące. I to w zagranicznej walucie!

Pierwsze międzynarodowe turnieje wygrałem w 2004 roku. Z Berlina wróciliśmy z czekiem na 2,5 tysiące euro, a z Brna – na 10 tysięcy dolarów. Już przed regularnymi pensjami zarabialiśmy więc spore pieniądze. Oczywiście – super było otrzymywać normalną wypłatę, ale w tamtym okresie nastawiony byłem głównie na pule rozgrywkowych nagród.

Tym charakteryzował się tamten okres esportu – nagrody często były pewniejsze niż kontrakty.

Poniekąd tak. Pieniądze – choć stanowiły ciekawy dodatek – nie były nam jednak niezbędne do życia. Dziś jest to wręcz nie do pomyślenia. O kasie myśli się zupełnie inaczej i mówi zdecydowanie więcej. Pieniądz stał się tematem, wokół którego kręci się świat. A wtedy? Żaden plik banknotów nie sprawiał tyle satysfakcji, co podniesiony puchar.

Skoro więc nie patrzyłeś na CS-a, jak na drogę do finansowego spełnienia, miałeś na siebie inny plan?

Nie zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Na grze skupiłem się do tego stopnia, że wszystkie inne aspekty życia traktowałem jak „rozdziały poboczne”. Wiadomo, każdy dzieciak miał pewne marzenia. Sam chciałem za małolata zostać piłkarzem. Kiedy jednak pojawił się CS, zaangażowałem w niego sto procent swojej energii. O rzuceniu szkoły – jak robi to wielu dzisiejszych graczy – oczywiście nawet nie myślałem. Wtedy była to czysta abstrakcja.

Ciekawe jest to, że kiedy część twoich rówieśników pierwsze szlaki na zawodowej ścieżce przecierało w gastronomii, na wyjazdach sezonowych czy za kasami sklepów, ty leciałeś do Hannoveru, wygrywałeś Samsung European Championship i zgarniałeś z drużyną 15 tysięcy euro.

Zabawne były sytuacje, kiedy rok szkolny musiałem kończyć w maju, pisząc wcześniej wszystkie sprawdziany. W 2005 roku wylatywaliśmy na miesiąc do Korei, więc “zaległości” nadrabiałem jeszcze przed podróżą. Jeden z nauczycieli od tego momentu mówił na mnie zresztą „Korea”. To, co robiłem było dla pedagogów na tyle egzotyczne, że z dużym zainteresowaniem śledzili moją drogę.

Jesteś zresztą przykładem gracza, którego osiągnięcia były dokumentowane i nagłaśniane nawet w mediach mainstreamowych.

Jeśli dziś powiesz publicznie, że jesteś profesjonalnym esportowcem – nie wzbudzisz wielkiego zdziwienia. Wtedy samo określenie „gracz” brzmiało śmiesznie. Wzmianki w mediach w pewnym sensie nas uczłowieczyły, sprawiając, że część zdezorientowanych ludzi zaczynała traktować nas poważnie. Z drugiej jednak strony, występy esportowców w telewizji często odbywały się w obecności psychologa przypominającego o tym, jak negatywny wpływ na nasze życie mają gry. Ostatecznie nie mieliśmy więc czym się chwalić.

Można było się z esportowców śmiać. Podejrzewam jednak, że żarty kończyły się w momencie, w którym delikwent trafiał na zdjęcie z czekiem na 60 tysięcy dolarów za wygranie turnieju w „grę”.

Czeki są w ogóle wyjątkowe. Wracając z turniejów, często podróżowaliśmy z nimi pod pachą. Niby to tylko kartoniki na pokaz, ale z drugiej strony traktowałem je jak świetną pamiątkę. Nie każdy jednak zdawał sobie sprawę z tego, że poza sentymentem taki czek jest właściwie bezwartościowy. Nigdy nie zapomnę tego, jak wracaliśmy z turnieju w Czechach i na dworcu trafiliśmy na gościa, który ewidentnie czaił się, by ten wielki karton nam ukraść. 

Złota Piątka w czasach, gdy dominowała światową scenę CS-a 1.6 w barwach polskiego PGS-u. Fot. ESL

Choć w pewnym momencie byliście najlepszą drużyną na świecie, z uwagi na to, że zaczynaliście w Polsce, z automatu zarabialiście mniejsze pieniądze. Irytowało cię to?

Kiedy słyszeliśmy o tym, ile zarabiają zawodnicy w USA, łapaliśmy się za głowy. Sam fakt, że wielkie firmy wykorzystywały wizerunek esportowców w reklamach, robił na mnie ogromne wrażenie. Do dziś pamiętam wylot do Los Angales i zderzenie z plakatem Intela, na którym uśmiechał się do mnie n0thing. W Polsce nie było takich możliwości, ale nie patrzyłem na to z zazdrością. W pewnym sensie mnie to fascynowało. Każda sytuacja ma zresztą dwie strony medalu. Nagrody wypłacano nam w euro lub dolarach, więc miały u nas zdecydowanie większą wartość.

W zagranicznej walucie zarabialiście właśnie w Meet Your Makers. Ile wynosiła wtedy pensja?

W PGS-ie zarabialiśmy 2 tysiące złotych, w MYM-ie były to 2 tysiące, ale w dolarach. Co ciekawe – trafiliśmy na nieszczęsny moment kryzysu gospodarczego i drastycznego spadku wartości amerykańskiej waluty. Chwile po tym, jak podpisaliśmy kontrakty, dolar spadł poniżej 2 złotych. Chichot losu.

Nie jest tak, że oprócz większych pensji do opuszczenia PGS-u skusił was też pościg za zachodem i przysłowiowym plakatem z n0thingiem?

Niekoniecznie. Powody były prostsze. Dziś zespołom zaproszonym na turniej organizator wydarzenia zapełnia pełen pakiet – transport, wyżywienie, nocleg. Za czasów CS-a 1.6 fundusze na wyjazdy spoczywały jednak na barkach drużyn. Meet Your Makers zapewniało nam podróże na wszystkie turnieje międzynarodowe, które tylko sobie wymarzyliśmy. A my mieliśmy wielkie parcie na to, by brać udział w jak największej liczbie LAN-ów.

Inwestycją samą w sobie jest więc to, że CS pozwolił zwiedzić ci cały świat.

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że podróże są najcenniejszą wypadkową mojej przygody z esportem. Dzięki graniu w CS-a odwiedziłem tyle miejsc, że nawet dziś trudno mi w to uwierzyć. Żadna inna profesja – szczególnie w życiu tak młodego człowieka – prawdopodobnie by mi tego nie zagwarantowała.

Od samego początku wspominasz o tym, jak bardzo skupiony byłeś na grze. Kiedy uświadomiłeś sobie, że swoją wartość budujesz nie tylko wynikami, ale również wizerunkiem?

Pokazały mi to pierwsze podróże z ZOWIE do Azji. Na przełomie 2008 i 2009 roku SpawN zaprosił mnie na wyjazd do Szanghaju. Wzięliśmy udział w wydarzeniu promującym markę, a po jakimś czasie zacząłem współpracować przy tworzeniu myszki ZOWIE FK. Dopiero wtedy dotarło do mnie to, że mogę skupić się na czymś więcej niż tylko grze.

Pytam o to nie bez powodu. Na boiskach dzieciaki biegały wtedy w koszulkach Ronaldinho czy Ibrahimovica. Na serwerach chciały być jednak jak NEO. To ogromny kapitał.

Gdybym miał inny charakter, zbierałbym wszystkie wyróżnienia i wypisywał je w każdym możliwym miejscu. W pewnym sensie jest to nawet rozsądne – szczególnie dziś, kiedy model promocji zawodników nieco się zmienił. Kłóci się to jednak z moim postrzeganiem świata. Nie czuję potrzeby afiszowania się z moimi osiągnięciami i radzę sobie z tym całkiem nieźle. Mimo to mam świadomość, że moja historia może stać się w przyszłości kartą przetargową.

W 2007 roku otrzymałeś nagrodę najlepszego gracza w CS-a, a także najlepszego esportowca roku. Trzy lata później – wyróżnienie dla najlepszego zawodnika dekady. Wielkie rzeczy.

Nie chciałbym umniejszać swoim dokonaniom, ale pamiętajmy kto wybrał mnie graczem dekady. Wokół redakcji HLTV.org zbudowała się ogromna grupa polskich kibiców i to w dużej mierze dzięki nim otrzymałem wyróżnienie. W świecie CS-a byliśmy bohaterami, przyciągając do esportu rzesze młodych ludzi. Dziś Lewandowski zapełnia Orliki, dając natchnienie dzieciakom. Wtedy my inspirowaliśmy młodych do gry w CS-a. Polska społeczność rosła dzięki temu w siłę i sporo znaczyła na arenie międzynarodowej. Nasi kibice niejednokrotnie udowadniali, na co ich stać. Tak stało się również wtedy.

Jasne – w tym przypadku mówimy o głosowaniu społeczności. Nie przypominam sobie jednak, żeby ktoś wtedy protestował. Umówmy się, pod wieloma względami – zarówno w kontekście umiejętności indywidualnych, jak i drużynowych osiągnięć – nie miałeś sobie równych.

Chyba muszę się z tobą zgodzić. Wystarczy powiedzieć, że jednym z głównych rywali o tytuł był Emil „HeatoN” Christensen, który na dobrą sprawę ze szczytu zszedł w 2005 roku. Jeśli miałbym wskazać innych graczy, który zasłużyli na podobne wyróżnienie, byliby to pewnie Patrik „f0rest” Lindberg lub Wiktor „TaZ” Wojtas.

Wyróżnienia indywidualne i pozycja na scenie sprawiała, że w Złotej Piątce mogłeś pochwalić się wyższymi pensjami czy lepszymi premiami?

Nie, nie, nie – wszyscy byli podpisywani na równych warunkach, o co zawsze walczyłem. CS jest grą drużynową. Każdy zawodnik w zespole musi czuć się komfortowo i ufać reszcie grupy. Rozumiem, że dziś sytuacja ma się nieco inaczej i drużynowe gwiazdy zarabiają więcej, ale wtedy tworzyliśmy zbyt zgraną paczkę, by do tego dopuścić. Nie było lepszych i gorszych.

Dziś rozmawiamy o tym z perspektywy czasu. Mieliśmy właściwie dekadę, żeby przetrawić wszystko, co wydarzyło się w początkowych latach twojej kariery. Trzynaście lat temu miałeś jednak świadomość tego, jaką markę tworzysz?

Pewne sygnały do mnie oczywiście docierały, ale nigdy nie przestałem być prostym chłopakiem z Poznania, który najzwyczajniej w świecie zakochał się w CS-ie. Często powtarzam to, że rywalizacja całkowicie mnie pochłonęła, bo tak faktycznie było. Cała otoczka wygrywania była tylko dodatkiem. Media społecznościowe wyglądały zresztą zupełnie inaczej, esport nie cieszył się taką uwagą, więc i my myśleliśmy o tym, co robimy, w nieco innych kategoriach.

Oczywiście – dziś cały biznes rozwinięty jest znacznie bardziej, ale już wtedy mogłeś pochwalić się przecież sporą popularnością.

Popularność – szczególnie internetowa – nigdy mnie nie jarała. Najbardziej cieszyłem się z tego, że szanują mnie inni zawodnicy. Na pewnym afterze po turnieju jeden z graczy padł przede mną na kolana i nazwał „bogiem gry”. Tego typu gesty, a nie tysiące lajków w internecie, poruszają dużo bardziej.

Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, czy kariera w pewnym momencie się nie zakończy? Esport, szczególnie przed rewolucją związaną z CS:GO, wydawał się bardzo kruchy.

Pewne wątpliwości pojawiły się dopiero na przełomie CS-a 1.6 i CS:GO, bo zmiana platformy mogła sprawić, że stracę nagle część kompetencji. Wcześniej jednak raczej nie bałem się o przyszłość. Jako drużyna wyznaczaliśmy sobie cele krótkoterminowe i żyliśmy po prostu od turnieju do turnieju, od wyjazdu do wyjazdu, od zwycięstwa do zwycięstwa

Wasza drużyna niejednokrotnie była jednak oszukiwany przez organizacje. Niejeden wyjazd na turniej opłacaliście z własnej kieszeni. Nie przerażało cię to?

W 2009 roku zakończyła się nasza współpraca z Meet Your Makers, więc na World Cyber Games w Chinach pojawiliśmy się bez wsparcia organizacji. Efekt? Wygraliśmy, ponownie zgarniając tytuł najlepszego zespołu na świecie. To wydarzenie w pewnym sensie uświadomiło mi, że nawet jeśli nie mamy za sobą wielkiej marki, sama gra wciąż przecież istnieje. A jeśli gra istnieje – nadal mam przestrzeń do stworzenia czegoś ciekawego w świecie esportu.

TaZ i NEO podczas EPICENTER 2017 – ostatnim wielkim sukcesie duetu w barwach Virtus.pro. Fot. EPICENTER

To były szalone, nieco dzikie czasy. Profesjonalizacja na całego w waszym przypadku zaczęła się po dołączeniu do Virtus.pro.

Dopiero wtedy faktycznie zaczęliśmy regularnie zarabiać duże pieniądze, które zapewniły nam stabilizację. Nagle zmienił się też cały ekosystem – pojawiły się naklejki, sponsorzy bardziej zainteresowali się esportem, pule nagród w turniejach wzrosły.

Jako Virtusi byliście najlepiej opłacaną drużyną na świecie?

Trudno jednoznacznie to stwierdzić, bo nie wiemy, ile zarabiali wówczas Amerykanie. Podejrzewam też, że np. Azjaci grający w StarCrafta mogli pochwalić się większymi pensjami. Wydaje mi się jednak, że wyróżnialiśmy się wśród europejskich drużyn. Mało który zespół mógł pochwalić się takimi warunkami i w pewnym momencie faktycznie mogliśmy zarabiać najwięcej.

Plotki o dziesiątkach tysięcy dolarów miesięcznie dla zawodnika wzbudziły poruszenie polskiego środowiska.

Plotek było dużo i nic w tym dziwnego. Stworzyliśmy w końcu najsilniejszą markę w CS-owym świecie. Przez długie lata broniliśmy się nie tylko wynikami, ale również całą otoczką. Przed transmisje i na turnieje ściągaliśmy tłumy kibiców. Pasha, TaZ czy Snax odpowiednio wykorzystywali swoje osobowości, tworząc wokół nas elektryzującą atmosferę. Uważam, że kwoty, które zarabialiśmy w Virtus.pro, były adekwatne do naszego wkładu w rozwój organizacji.

Jako skromny gość, który nie słynie z rozrzucania kasy na prawo i lewo, pomyślałeś wtedy, że złapałeś nagle pana Boga za nogi?

Niejednokrotnie myślałem o tym, że w życiu mam ogromnego farta. Dzięki grze mogłem  zwiedzać świat, zarabiać fajne pieniądze i ustabilizować sobie życie. Przy okazji żałowałem trochę, że brakuje mi nieco przebojowości. Gdybym poszedł ścieżką pashy, teoretycznie mógłbym spotęgować wiele inwestycji. Charakteru jednak nie oszukasz. Każdy z nas był na swój sposób wyjątkowy.

Brak przebojowości przekułeś w powagę. Kiedy pojawia się temat esportowych autorytetów, przykład NEO wymienia się w pierwszej kolejności.

Dlatego wspomniany wcześniej żal trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka. Cieszę się, że żyję w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Podoba mi się to, jak postrzegany jestem w świecie esportu. Dzięki temu otrzymuję zaproszenia do poważnych projektów.

Rozmawiamy o wdzięczności. Zastanawiam się jednak, czy znalazłeś się kiedyś w momencie granicznym. Uderzająca do głowy sodówka nigdy ci nie zagroziła?

Pokorę wyniosłem z domu rodzinnego. Tata i mama zawsze świecili dobrym przykładem i jestem im za to bardzo wdzięczny. Dzięki temu twardo i świadomie stąpam po ziemi. Daleko było mi – i nadal jest – do odpłynięcia w złą stronę. W czasach CS-a 1.6 powoli oswajałem się zresztą z tematem dużych pieniędzy, dzięki czemu Virtus.pro nie wrzuciło mnie na głęboką wodę. Nie obudziłem się nagle na stercie banknotów. Dziś po prostu doceniam, że mogę pozwolić sobie na więcej.

Często spotykałeś się z zawodnikami, którym zdarzało się przeholować?

Jasne. Nie muszę zresztą błądzić po innych drużynach, bo przecież Virtus.pro było złożone z szalonych osobowości. Zdarzały się dziwne rzeczy. W Internecie łatwo kreować przekłamany wizerunek swojej osoby. Nie ukrywam więc, że momentami smutno było mi, czytając komentarze. Ludzie nie mieli pojęcia, jak funkcjonowała nasza drużyna wewnętrznie i swoje osądy, często zresztą bardzo ostre, opierali wyłącznie na domysłach. Uważam jednak, że wiele spraw nie powinno wychodzić poza zespół. Żeby dać pełen obraz życia i rozpadu Virtusów, musiałbyś zebrać perspektywę każdego członka zespołu.

Jaka jest więc najbardziej nonszalancka rzecz, którą musiałeś zdobyć?

Czasy byłe różne – swoje oczywiście powydawałem. Dziś myślę, że kupowanie pary butów za dwa czy trzy tysiące złotych nie ma kompletnie sensu. Nie ukrywam jednak, że gdy byłem młodszy, zdarzało mi się na takie zakupy chodzić. Poza tym raczej pieniędzy nie roztrwoniłem.

Wychodzi na to, że większość zarobionych pieniędzy albo oszczędziłeś, albo zainwestowałeś.

Jedną z pierwszych poważnych inwestycji, w którą się zaangażowałem było NEOGEAR. Sprzedawałem w Polsce sprzęt ZOWIE. Sam pakowałem paczki, zajmowałem się reklamacjami czy księgowością. Nie zarabiałem na tym wiele, ale zebrałem sporo doświadczenia, które zaprocentowało w przyszłości – choćby w GoldenFive. Sklep był jednak bardzo skomplikowanym projektem.

Z czego wynikały trudności?

Zależało mi na tym, żeby wszyscy gracze Złotej Piątki byli szczęśliwi. W działanie wokół projektu chciałem zaangażować więc komplet – łącznie z Loordem i kubenem. Zgranie każdego członka było naprawdę trudne i dziś wiem, że działanie GoldenFive od początku było błędnie zaplanowane. Za bardzo uzależniliśmy firmę od obrazu Virtus.pro, co sprawiło, że z rozpadem drużyny umarło również GoldenFive. 

W każdy projekt wkładałeś serce, angażując się w ich działanie. Co jednak z  prostszymi inwestycjami? Wielu esportowców zaczyna od nieruchomości.

Ze mną było podobnie. Też kupiłem mieszkanie na wynajem, bo to stosunkowo pewny i bezpieczny ruch. Dziś mam kilka nieruchomości.

I nagle pojawił się plan stworzenia czegoś totalnie zwariowanego – smart kuwety dla kotów. 

Pomysł, żeby zaangażować się w ten projekt, wykiełkował bardzo naturalnie. Kiedy graliśmy podczas PGL Majora w Krakowie, zdechł mi kot. Niedługo później znajomy zapoznał mnie z bardzo sympatyczną parą z Poznania prowadzącą sklep z akcesoriami dla zwierzaków. Kiedy przedstawili mi pomysł smart kuwety, która mogłaby uratować mojego kota – wiedziałem, że muszę w ten projekt zainwestować swoje środki. Zrobiłem to trochę z sentymentu, a trochę z samej idei. Gdybym miał podobne urządzenie kilka lat wcześniej, mógłbym ocalić swojego pupila. Poza tym wierzę w sukces projektu. To innowacyjna rzecz.

Filip „NEO” Kubski – gracz i współwłaściciel HONORIS. Fot. Bartek Wolinski/Red Bull

Skomplikowaną inwestycją jest też start HONORIS. Zataczamy teraz koło do samego początku rozmowy. Tego, czego nie zrobiliście za czasów PGS-u, chcecie dokonać dziś.

Razem z TaZem chcieliśmy stworzyć coś swojego. Tym, czym najbardziej różnimy się względem PGS-u, jest jednak stawianie dużego nacisku na szkolenie zawodników. Chcemy przekazać naszą wiedzę i ogrom doświadczenia młodszemu pokoleniu. 

Wiedzę o grze i esporcie, ale chyba też o życiu?

O wszystkim, co składa się na podejście do drużyny. Część młodych zawodników ma naprawdę spaczone podejście do gry. Dla niektórych odpowiednią reakcją na to, gdy zwróci się im uwagę, jest po prostu śmiech. Razem z Wiktorem jesteśmy wychowani na całkowitym poświęceniu się dla zespołu. W grze rzucaliśmy się w ogień za innymi zawodnikami, by uratować cały skład. Dziś zdarza się, że podkładamy się aż za bardzo, na czym ostatecznie cierpimy.

Ogłoszenie startu HONORIS było stosunkowo huczne, ale dość szybko o organizacji zrobiło się cicho.

W pewnym momencie na pewno zaczniemy działać na szerszą skalę. Dziś bardzo mocno skupiamy się na optymalnym doborze składu, ale zdajemy sobie sprawę, że proces rozwoju organizacji jest czasochłonny. Tym bardziej że zaczynamy od zera. Jeśli nie zrezygnowalibyśmy z PGS-u, dziś stalibyśmy za marką z kilkunastoletnią tradycją.

Z każdej strony dochodzą do nas sygnały o tym, że na esportowych organizacjach nie sposób zarobić. Mimo to podobne słowa nie odstraszyły was od inwestycji.

Początkowo do HONORIS podchodziłem sceptycznie. Patrząc pod kątem finansowym, rozsądniejsze byłoby zatrudnienie się w jednym z amerykańskich klubów pokroju Cloud9. Mógłbym zarabiać w ten sposób kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Znów postawiłem jednak na ideę. Na dobrą sprawę nie mamy w Polsce marki, która liczyłaby się na międzynarodowej arenie. Chcielibyśmy to zmienić. To na pewno twardy orzech do zgryzienia. Stoi za nami jednak zespół ludzi, którzy znają się na rzeczy. Po części to właśnie oni zachęcili nas do podjęcia ryzyka. 

Wszystko to brzmi jak naturalne budowanie gruntu pod tzw. życie po graniu. Myślisz już o tym, by zawiesić myszkę na kołek?

Coraz częściej w głowie pojawiają mi się myśli na temat końca kariery gracza. Sam pytam się czasami, czy nadszedł odpowiedni moment, by pójść na zawodniczą emeryturę. Spowodowane jest to nie tylko gorszymi wynikami, ale i całym ekosystemem CS:GO, który nie należy do najzdrowszych. Wiem, że prędzej czy później ten moment nadejdzie i nie próbuję zakłamywać rzeczywistości. Nigdy zresztą nie uważałem, że zwiążę się z esportem na całe życie. Najciekawsza w życiu jest właśnie tajemnica kryjąca się w przyszłości.

Fotografia tytułowa: Radosław Makuch / Łukasz Twardowski
Tagi:
Filip Kubski inwestycje kasa Meet Your Makers NEO PGS pieniądze Szymon Groenke Virtus.pro Wywiad wywiady Złota Piątka
Subskrybuj
Powiadom o
guest
5 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najbardziej oceniane
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
woj
woj
1 miesiąc temu

Ciekawy wywiad. Proponuję jednak tworzenie większej galerii zdjęć z archiwum i podpisywanie osób które znajdują się na nich. Młodsze pokolenie nie ma pojęcia kto to jest.. nawet ja nie do końca pamiętam, a jestem z czasów gdy HeatoN byl moim ulubionym zawodnikiem.

Dhehhdb
Dhehhdb
1 miesiąc temu
Odpowiedz  woj

Widocznie slabo interesowales sie samym esportem. Ludzie z druzyny wsrod ktorych jest neo sa dla ciebie chyba znani co? A tego goscia w marynarce to naprawde nie mozna nie znac, jedna z najwazniejszych osob w esporcie w ogole, Michal Blicharz.

qwezxc
qwezxc
1 miesiąc temu

Super wywiad, treściwie na temat, wywiady z Neo zawsze czyta się bardzo przyjemnie.

Edi800
Edi800
1 miesiąc temu

Piękne czasy. Będę o Neo i spółce opowiadał dzieciakom, jak mi ojciec o Górskim i Mundialach 🙂

Adam
Adam
1 miesiąc temu

Chłopaku co Ty za głupoty gadasz.
Gdy Lech sprzedał Modera do Angli za rekordową sumę (dokładnie nikt nie wie jaką)
To pliki banknotów warte są więcej niż trofea i puchary.
Popytaj kibiców Lecha.