ham: Jako drugi klan w Polsce zarabialiśmy grosze, które nie starczały na jedzenie
W czasach, gdy na organizacje esportowe mówiło się klany, a na zarabianie porządnych pieniędzy mogła pozwolić sobie wyłącznie jedna drużyna w kraju, on znajdował się w czołówce Polski. Czemu zakończył karierę? Jak wspomina rywalizację ze „Złotą piątką”? Kto – obok NEO i spółki – był wówczas najlepszym graczem nad Wisłą? Czy pasha był dobrym wyborem do wypełnienia „luki po LUqu”? Czemu w przeszłości obok monitorów na turniejach stawiano butelki wódki? Na te i wiele innych pytań odpowiedział nam Mateusz „ham” Rosłon, który głównie dzięki grze w BenQ.DELTAeSPORTS.COM wiele lat temu zapisał się na kartach esportowej historii.
Pamiętasz jeszcze impuls, który kazał ci skończyć karierę esportowca?
Kiedy wchodził Counter-Strike: Global Offensive miałem już stałą pracę. W związku z tym nie miałem odpowiednio dużo czasu, by całkowicie poświęcić się graniu. Półśrodki mnie nie interesowały, bo one nie prowadzą do sukcesu. Jeśli byłeś członkiem drugiej najlepszej drużyny w Polsce, kręcenie się wokół np. piątego miejsca w rankingu nie jest już fajne. Przez całą karierę grałem po to, by wygrywać. Kiedy stwierdziłem, że na lepsze wyniki mnie nie stać, nie było sensu, żeby dalej to kontynuować.
Koledzy z drużyny podobno namawiali cię, byś nie kończył kariery.
To prawda, ale już wtedy całkowicie skończyła mi się motywacja. Głównie grałem w BenQ.DELTAeSPORTS.COM, gdzie w składzie miałem thsa i rodhosa. To był nasz trzon. Oni jednak też nie byli przekonani do dalszej gry. Gdy kończyłem, sam – obok Virtusów – byłem już jednym z najstarszych graczy na scenie. Ekipa NEO mogła pochwalić się jednak zapleczem, przez które nie musiała pracować. Poświęcili się temu od początku do końca. Łączenie pracy i grania – jak w moim przypadku – nie było natomiast komfortowe. Nie każdy przecież chce do 16:00 pracować, a po powrocie do domu od razu lecieć na trening. A tak czasem wyglądało moje życie.
Mówisz o tym, że nie zadowalają cię półśrodki i nie mogłeś w pełni skupić się na graniu przez pracę. Pewnie żałujesz, że w tamtych czasach bycie drugą ekipą w Polsce, która pokazywała się zresztą za granicą, nie gwarantowało utrzymania.
Cała kariera była wtedy po prostu zabawą. To nie do porównania z warunkami, które gracze dostają dziś. Myśmy zarabiali grosze, które nie starczały, by kupić na cały miesiąc jedzenie. Mówię o kwotach rzędu 500 złotych brutto. Z perspektywy dorosłego człowieka są to bardzo małe pieniądze. Nie mogłem liczyć więc na utrzymanie się z gry.
Esport był dla mnie zagadką. Kiedy kończyłem, nie wiedziałem, jak Counter-Strike się rozwinie. Czy w końcu będą z tego pieniądze i warto ryzykować? Trudno było znaleźć odpowiedzi na te pytania. Stabilna praca w kierunku, w którym się realizowałem, była rozsądnym wyborem. Dwudziestoczterolatek nie możesz pozwolić sobie na bujanie w obłokach.
Dobrze pamiętam, że studiowałeś prawo?
Dokładnie – z tym że zaocznie. Równocześnie studiowałem, pracowałem, a w dodatku grałem.
Dziś niektórzy młodzi zawodnicy decydują się na rezygnację z edukacji już np. na poziomie szkoły średniej.
Nie widzę w tym nic dziwnego. Możemy porównać to do profesjonalnego sportu. Jeżeli widzisz, że masz szansę rozwinąć karierę jako piłkarz, trafiasz do dobrej drużyny, która daje ci warunki, to masz z tego pieniądze. Możesz podjąć taką decyzję, bo talent gwarantuje ci utrzymanie. W esporcie jest najwyraźniej podobnie. Ludzie – oczywiście ci najbardziej utalentowani, którzy dodatkowo mają trochę szczęścia – korzystają więc z okazji. Jeśli dany zawodnik wiąże z esportem przyszłość, to nie ma na co czekać. Liceum w graniu nie pomoże, a nawet przeszkadza. Z własnego doświadczenia wiem, ile trzeba poświęcić czasu, żeby wspiąć się na wyżyny.
Żałujesz, że – tak, jak przyznał nam choćby ths – nie zaprzestałeś wcześniej gry w CS-a? Mógłbyś w pełni poświęcić wtedy czas na coś, co zagwarantuje ci większe profity.
Pod względem zawodowym zawsze realizowałem się mimo gry. To miałem poukładane. Jeśli czegoś żałować, to raczej pod kątem prywatnego życia. Często trenowaliśmy od poniedziałku do czwartku, w piątek ewentualnie mogliśmy zrobić sobie przerwę, ale w bardziej intensywnych okresach np. już w weekend jechaliśmy na LAN-a. Nie za bardzo miałem więc czas, żeby spotykać się ze znajomymi. Trochę musiałem ich nawet unikać. Profesjonalnie podchodząc do sprawy, nie mogłem przecież w piątek iść na imprezę, a w sobotę rano jechać na turniej. Do momentu, w którym jako młody chłopak za bardzo nie chodziłem na imprezy zawiązywać znajomości, gra bardzo mi nie przeszkadzała. Dopiero z czasem zacząłem to odczuwać.
Nie mogę jednak stanowczo powiedzieć, że tego żałuję. Mam za sobą przecież masę turniejów, przeżyć, a nawet wyjazdów zagranicznych. Do tej pory to wspominam.
No właśnie. Życie towarzyskie w esporcie przecież kwitło.
Szczególnie u nas!
Dało się to zauważyć. Turnieje w przeszłości były przecież naprawdę szalone. Co prawda, nie wszystko wychodziło poza wasze grono, ale kto o niektórych rzeczach miał wiedzieć, to wiedział. Relacje z pewnych turniejów nadal krążą w Internecie. Kaczuchy, to było coś!
Wyjątkowo dobrze się dobraliśmy, tworząc naprawdę fajną paczkę. Wydaje mi się, że właśnie ta atmosfera pozwoliła nam przetrwać przy grze tyle czasu. Nikt z nas nie podjął wcześniej decyzji o końcu, bo bardziej od chęci odnoszenia ogromnych sukcesów, trzymał nas klimat. Świetnie czuliśmy się w swoim towarzystwie. Wiele przeżyć z turniejów LAN-owych pamiętam do dziś. Kiedy teraz to wspominam, myślę, że jakbym miał wybór, raczej nie zamieniłbym tego na nic innego.
Które wydarzenie pod tym względem wspominasz najlepiej?
Pamiętam mały turniej w Ostrowcu Świętokrzyskim. LAN zbiegł się idealnie z moimi urodzinami. Wygraliśmy go. Może nie był mocno obsadzony, ale to, w jakim graliśmy wtedy stanie… Jeśli jakiś poważny sponsor DELTY wtedy by się tym zainteresował, mogłoby być kiepsko. Na szczęście okazaliśmy się wtedy najlepsi, więc wszystko rozeszło się po kościach. Trzeba jednak przyznać, że mało wtedy spaliśmy i nie wyglądaliśmy najlepiej.
ELO w Ostrowcu Świętokrzyskim. Rok 2009. Od lewej: ham, rodhos, ths, jOOLZ, pepi
Na zdjęciach z mniejszych LAN-ów z okolic przykładowo 2007 roku obok monitorów CRT czasem można dostrzec na przykład butelkę wódki.
Faktycznie, na mniejszych LAN-ach takie rzeczy się zdarzały. Trochę wtedy luzowaliśmy hamulce. Kiedy jednak przychodził ważny turniej pokroju polskiego World Cyber Games, finałów Heyah Logitech Cybersport czy Electronic Sports World Cup, to podchodziliśmy do wszystkiego profesjonalnie. Oczywiście – nie było tak, że sztywno kładliśmy się o 22:00 do łóżka, odmawialiśmy modlitwę i szliśmy spać. Wiadomo, że brało się wtedy do pokoju jakieś piwo, ale to poniekąd pomagało. W międzyczasie mogliśmy przecież omówić pewne aspekty drużynowe. Po alkoholu trochę rozwiązuje się język, więc dochodziły wewnętrzne uwagi każdego z graczy.
Myśleliście w ogóle wtedy o dbaniu o wizerunek? Dziś nad zawodnikami stoją specjaliści.
Wówczas taka osoba nie mogłaby rozwinąć skrzydeł. Nie miałaby pola manewru. Esport nie był na tyle rozwinięty, a specjaliści na pewno nie działaliby charytatywnie. Sponsorzy nie przeznaczali na to pieniędzy.
Utrzymujesz jeszcze kontakt z kimś ze środowiska?
Raz na jakiś czas wyskoczę pograć w tenisa stołowego z thsem. Z rodhosem widziałem się ponad rok temu. Z innymi kontakt się urwał.
Żałujesz tego?
Raczej nie, bo to naturalna kolej rzeczy, jeśli zmienia się środowisko. Trudno byłoby utrzymać podobne kontakty, bo w większości byliśmy oddaleni kilometrami. Łączyło nas granie, a gdy to się skończyło, straciliśmy wspólny mianownik. Jeszcze dwa lata temu chcieliśmy wszyscy zebrać się na Intel Extreme Masters w Katowicach, ale pomysł ostatecznie nie wypalił.
Rozmawiam ostatnio z wieloma osobami z branży, które podkreślają, że problemem współczesnego esportu jest mentalność młodych graczy. Graczy, którzy bez bazy osiągnięć przychodzą na scenę i chcą dyktować warunki. Kiedy myślę o wywiadach sprzed blisko dekady, przypominam sobie, że już wtedy zwracałeś na to uwagę.
To kwestia roszczeniowości młodego pokolenia, które nauczone jest brać. Młodzi ludzie nie myślą o tym, by na początku dać coś od siebie, a następnie z tego czerpać. Już lata temu zauważalne było to, że im młodsi gracze przychodzili na scenę, tym trudniej było od nich czegoś wymagać, prosić o poświęcenie czy zintegrować zespołem. Jako drugi klan w Polsce musieliśmy stawiać warunki potencjalnym zawodnikom, a często odbijaliśmy się od ściany.
O ile dziś wiele firm stwarza możliwości nawet najmłodszym, wtedy nie mieliśmy czego oferować. Niejednokrotnie z własnej kieszeni dopłacaliśmy do wyjazdów na turnieje, choć – co już mówiłem – byliśmy przecież drugim najlepszym zespołem w kraju. Jeśli zbliżał się mniejszy LAN, którego organizacja nie miała zaplanowanego w budżecie, sami wychodziliśmy z inicjatywą. Ale po prostu to chcieliśmy, bo dobrze się bawiliśmy, spędzając ze sobą czas.
Gdyby wcześniej pojawiłyby się większe pieniądze, które mogłyby wyprzeć samą „zajawkę”, wytrzymałbyś tyle czasu w tym środowisku?
Jeśli wykształciłby się jakiś fundament finansowy, trudniej byłoby nam z tym skończyć. Pozbawilibyśmy się wtedy stałego zysku. Mógłbym połączyć to z pracą i mieć dodatkowe źródło dochodu.
Z drugiej strony – kiedy pieniądze profesjonalizują i więcej się od graczy wymaga. Wskoczenie na szczyt byłoby wtedy trudniejsze. Za naszych czasów nikt nie rzucał szkoły, chyba że po prostu nie miał warunków do nauki i jakichkolwiek związanych z nią perspektyw. Nie wyobrażam sobie, żebym to ja miał poświęcić liceum czy nawet szkołę wyższą dla gry. Gdyby więc z czasem pojawiły się większe pieniądze, to na pewno zastanowiłbym się dłużej nad końcem kariery, ale mimo wszystko prawdopodobnie i tak poszedłbym ścieżką stabilnej pracy. Trzeba pamiętać, że nawet dziś, gdy wszystko poszło do przodu, kariera esportowca może być obfita w sukcesy i pieniądze, ale przy tym krótka.
I ryzykowna. Nie dla każdego „emerytowanego” gracza znajdzie się miejsce w innych strukturach na rynku.
Pamiętam, że w moich czasach, jeśli – dajmy na to – „Złota piątka” przeprowadzała zmianę, to decyzję o wyrzuceniu gracza podejmowana była na przykład w przeciągu tygodnia. W siedem dni jeden gracz całkowicie pozbawiany był więc możliwości zarabiania. Z perspektywy człowieka, który sam się utrzymuje, to radykalna zmiana.
Dziś podobne sytuacje regulują kontrakty. Jeśli w profesjonalnej organizacji odsuną danego zawodnika od składu, to w umowie prawdopodobnie istnieje zapis, który go w pewien sposób chroni. Siedzi wtedy na ławce rezerwowych, pobierając część pensji. Jest to małe zabezpieczenie.
Z drugiej strony taki zawodnik się nie rozwija. Nie gra oficjalnych meczów, bo ma klauzulę o wyłączności. I powstaje kłopot.
BEST LAN w Płocku. Prawdopodobnie rok 2012.
Skoro już wspomniałeś o „Złotej piątce”. Jak wspominasz tę rywalizację? Kilkakrotnie powtórzyłeś już, że byliście drugą drużyną w Polsce. Faktycznie tak było, ale walka o szczyt podium niemal nie istniała.
To zależy od turnieju. Pamiętam, że jak się sumiennie przygotowaliśmy, to byliśmy w stanie nawiązać walkę. Czy mogliśmy wygrać? Raczej nie, bo G5 było zespołem kompletnym. Jeżeli nie skupiliśmy się na sto procent, to dostawaliśmy baty. Trzeba pamiętać, że to nie był wyłącznie skład najlepszy w Polsce. Przez długi czas oni byli najlepsi na świecie. Nie musieliśmy wygrać tylko z mistrzami kraju, ale i światowymi dominatorami.
I stoimy przed dylematem. Gra z najlepszymi na świecie wpływała na wasz rozwój czy jednak podcinała skrzydła?
Gra z nimi dawała nam dużo. Przełomem dla naszej drużyny był moment, w którym dostaliśmy dostęp do kanału dla lepszych zespołów z całej Europy. Mogliśmy wtedy szukać sparingów z czołówką. Na początku oczywiście dostawaliśmy baty, ale im więcej graliśmy, tym większego doświadczenia nabieraliśmy. Po jakimś czasie wiedzieliśmy już, na co się przygotować czy też co od rywali podpatrzeć. Dzięki temu uciekaliśmy innym ekipom z kraju.
Z drugiej strony kraje pokroju Litwy też wtedy miały jeden slot na World Cyber Games. DELTA na pewno byłaby w tamtym regionie najlepszym klanem i mogłaby częściej jeździć na międzynarodowe turnieje. A wtedy droga jest krótka: częściej przebywalibyśmy w gronie najlepszych i przygotowywalibyśmy się na to psychicznie. W Polsce to było zarezerwowany wyłącznie dla jednej formacji. My graliśmy o drugie miejsce.
To wynikało właśnie z psychiki czy w grę wchodziły też umiejętności mechaniczne? Wielu z dawnych graczy wspominało, że mecz ze „Złotą piątką” przegrywało jeszcze przed przyjazdem na turniej.
Trudno powiedzieć. Myślę, że byli od wszystkich lepsi w każdym aspekcie. To tylko ludzie, którym też mogły zdarzać się przecież gorsze dni. Mentalną przewagę wyrobili sobie poprzez uczestniczenie w największych wydarzeniach na świecie i częstą grę w finałach. No po prostu zbudowali psychikę ze stali. Polski zespół nie stanowił dla nich żadnego wyzwania. Skillowo też byli lepiej przygotowani od nas. Oni nie szlifowali umiejętności, żeby pokonać DELTĘ, tylko celowali w najlepsze klany świata. Prawda jest taka, że było nam do nich daleko.
Jak więc oceniasz poziom nie tylko DELTY i ekipy NEO, ale całej polskiej sceny na tle międzynarodowym?
Były lepsze i gorsze momenty. Jeśli zespoły, które nie były „Złotą piątką”, miały okazję pojechać na zagraniczne zawody, to zazwyczaj dobrze się prezentowały. Wiedziały, że to okazja, by coś udowodnić i się pokazać. Nie byliśmy słabsi od przykładowo niemieckich drużyn. Widać to było choćby podczas sparingów, gdy nawiązywaliśmy równą walkę z dobrymi składami. Problem w tym, że rzadko mogliśmy te umiejętności poza granicami Polski pokazywać.
Regularnie jeździliście choćby na GunGame w Bilbao. Czasem zawitaliście też we Francji czy w Szwecji.
W perspektywie wielu lat, jeśli mielibyśmy zliczyć wszystkie wyjazdy, wciąż jest to niestety niewiele.
A jeśli chodzi o twoje umiejętności indywidualnie? Uważałeś się za jednego z najlepszych w kraju?
Nie wiem. Zawsze miałem inną rolę. Przeważnie tworzyłem składy, byłem ich kapitanem, pracowałem nad taktykami i prowadziłem grę. Praca nad formą sprawiała więc kłopoty. Inaczej się gra, gdy możesz skupić się tylko na sobie, a nie spinać cały zespół. Wydaje mi się, że w ścisłej czołówce nie byłem. Tuż za nią – na pewno.
Gdy dowiadywaliście się, że „Złota piątka” przeprowadza zmiany, pewnie liczyłeś, że znajdzie się w niej miejsce dla ciebie.
Zupełnie nie. Obok zawsze miałem graczy, którzy zasługiwali na to bardziej. W klanie masz osoby od fragowania i zawodników, którzy we wszystkim pomagają. Nie możesz mieć pięciu killerów, bo to nie wychodzi. Nigdy nie wychodziło. Dlatego właśnie, kiedy pojawiały się myśli o zmianach w „Złotej piątce”, to raczej ci klanowi killerzy zacierali ręce.
W jednej drużynie grałeś m.in. ze Snaxem, który w czasach CS:GO wszedł w miejsce kubena i Loorda.
Ze Snaxem grałem jeszcze w CS-a 1.6 i szczerze mówiąc – nie byłem fanem jego talentu. Kiedy śledziłem, jak idzie mu w nowszej wersji, widziałem jednak, że pewne rzeczy się zmieniły i w pewnym momencie był nawet najlepszy z całej piątki.
Czyli śledzisz jeszcze scenę esportową.
Raz na jakiś czas z nudów. Kiedy nie mam wielu obowiązków w pracy, zdarzy mi się odwiedzić HLTV.org i sprawdzić wyniki. Poza tym jestem już poza światem esportu. Jedyne sygnały, które do mnie docierają, pochodzą od starych znajomych, których śledzę na Facebooku – na przykład od SZPERA. Od początków CS:GO miałem zerową motywację, by śledzić scenę. Dziś już to by mnie nawet nie kręciło.
Po zmianie platform wielu graczy z czołówki kończyło kariery. Część z nich w CS:GO starała się jednak wrócić. Wspomniałeś choćby SZPERA. Byli jeszcze destru czy dark.
Sam nie próbowałem, bo nie wiem, czy miałem nawet odpowiednie warunki sprzętowe. Coś pogrywałem, ale nigdy nie nastawiałem się na to, że mógłbym wpaść w stały rytm treningowy.
Kiedy zapytałem destra, czy odnalazłbyś się w dzisiejszej czołówce, ten odparł, że mógłbyś być dobrym trenerem.
Na pewno lepszym niż graczem. Pod kątem strzelania już bym się nie odnalazł. Musiałbym poświęcić za dużo czasu na powrót. Podejrzewam, że prędzej zrezygnowałbym z nerwów, niż by mi się udało.
Do rzeczy, którymi dziś zajmują się trenerzy, zawsze miałem jednak smykałkę i lubiłem to robić. Oglądałem dużo meczów pod kątem samych taktyk.
Podobno byłeś też bardzo pomocny. Zawsze chętnie dzieliłeś się radami i dawałeś szansę, gdy ktoś chciał udowodnić swoją wartość.
To niewdzięczna, ale ważna rola. Jako kapitan musiałem zrozumieć ludzi o różnych charakterach i spiąć ich w całość. Ważne było też tłumaczenie młodym graczom, że nie każdy może brylować i należy skupiać się na grze zespołowej. Masa zespołów w historii polegała wyłącznie na strzelaniu i choć robiła to wybitnie, nie zachodziła daleko.
O kim myślisz?
Na przykład Easy Team z jOOLZem czy pepim w składzie. To były w tamtym momencie gwiazdy, które w tej ekipie nie dostały się nawet do TOP3. Jeśli dobrze pamiętam, nawet Frag eXecutors w gorszym okresie było w stanie ich sprać. Szybko się rozpadli.
Kiedy wspominamy te czasy, nie odczuwasz czasem chęci powrotu na scenę i ponownego poczucia emocji towarzyszących grze LAN-owej?
Nawet przez chwilę tak nie miałem. Zupełnie o tym nie myślę.
Czyli nigdy nie patrzyłeś z zazdrością na młodych chłopaków, którzy zarabiają na CS-ie kupę kasy?
Nigdy. To wyłącznie ich zasługa. Sukces nigdy nie przychodzi sam i gracze musieli włożyć w to dużo pracy. Wiem to z autopsji. Nie ma więc mowy o zazdrości. Mogę jedynie żałować, że nie wcelowałem w czasy, w których pieniądze się pojawiły.
Myśleliście kiedyś: – „Dziś zarabiam 500 zł, ale jutro będzie to już 1000 zł, a pojutrze 1500 zł”? Zastanawiam się, czy wierzyliście w poprawę finansową w środowisku esportowym.
Jako młodzi ludzie wiele sobie obiecywaliśmy. Często słyszeliśmy jakieś plotki i następnie nimi żyliśmy. Realnie nie otrzymywaliśmy jednak żadnych propozycji. Cieszyliśmy się raczej, że mamy to 500 złotych. O to, by otrzymywać jakiekolwiek wynagrodzenie, walczyliśmy bardzo długo.
Teraz seria krótkich pytań, które mogą zaciekawić esportowych romantyków.
Dawaj.
Jaki był twój najbardziej udany turniej?
GameGun 2011 w Bilbao, gdy pojechaliśmy do Hiszpanii z destrem i SZPEREM. Był to dla nas przełom, bo ze składu odszedł ths, z którym grałem prawie przez całą karierę, a także BEn. Musieliśmy dużo sobie udowodnić, a poszło nam naprawdę nieźle. Byłem z tego występu zadowolony zarówno pod kątem drużynowym, jak i indywidualnym. Ten sukces odbił się też prawdopodobnie największym echem. Graliśmy na wiele mocnych ekip. Pokonaliśmy eSaharę.
GameGun 2011 w Bilbao. Od lewej: dArk, rodhos, ham, SZPERO, destru
Najlepszy zawodnik spoza Polski poza „Złotą piątką” z czasów, kiedy aktywnie grałeś?
Zawsze byłem fanem thsa. Dziwiłem się, że Virtus.pro nie chciało go w swoich szeregach, bo według mnie Tomek czasem dokonywał rzeczy po prostu niesamowitych – drużynowo i indywidualnie. Potrafił się ustawić i dobrze się komunikował. Miał słabsze mecze, jak każdy, ale ogólnie był bardzo dobry. Zawsze się przykładał.
Jak oceniałeś decyzję wyrzucenia ze „Złotej piątki” LUqa i ściągnięcie pashy? Transfer był bardzo kontrowersyjny i emocjonujący. Jarek miał bardzo dużo do uwodnienia.
Siedziałem wewnątrz tej sceny. Z graczami ze „Złotej piątki” graliśmy dużo miksów. Zdawałem sprawę, że oni wiedzą, co robić. Wspomniana decyzja była akurat wcześniej bardzo mocno przemyślana. Musiała dojrzeć, ale narastała od długiego czasu. To był dobry ruch. W tamtych czasach pasha wymagał ogarnięcia, ale umiejętności miał większe od LUqa. Zespół szukał dobrego snajpera, a Jarek strzelał dużo celniej niż Łukasz.
Jakie drużyny esportowe z Polski zaskarbiły sobie u ciebie największy szacunek?
W DELCIE może nie oferowali nam kokosów, ale zawsze dotrzymywali słowa. To ważne i wcale nie uniwersalne. W każdej innej organizacji zapewnienia nie pokrywały się z rzeczywistością. Nie mogę wypowiadać się jak funkcjonowało Frag eXecutors, bo nie byłem członkiem tego klanu. Niby opłacali chłopakom turnieje, więc może jakoś to funkcjonowało. Wiem natomiast, że swego czasu problemy z realizacją pewnych rzeczy miało Fear Factory.
Zarząd DELTY zawsze uchodził za bardzo profesjonalny.
Bogdan „Artlight” Skorupka był człowiekiem, któremu ufaliśmy. Gdy coś mówił – tak się właśnie działo. To bardzo ogarnięty człowiek. Miał wszystko przemyślane. Konkurencja często źle kalkulowała koszty i wszystko robiła na kocią łapę. Artlight miał na wszystko papiery.
Bycie kapitanem reprezentacji Polski w CS-a było dla ciebie dużym wyróżnieniem?
Na pewno było to wyróżnienie, ale szczególnej wagi do tego nie przywiązywałem. Podejrzewam, że po prostu nikt ze „Złotej piątki” nie chciał objąć tej funkcji, więc wybrali mnie. Byłem osobą bezstronną, a na scenie panował wtedy konflikt m.in. z udziałem graczy Fear Factory. Sam podchodziłem do tego obiektywnie, więc zaufano mi, że skład zostanie dobrany w odpowiedni sposób. Dodatkowym atutem były moje umiejętności organizacyjne.
Dziś podobnych zawodów już nie ma. Wtedy turnieje dla reprezentacji narodowych były wam potrzebne?
Traktowałem to jako fajną atrakcję i nawet chętnie je oglądałem. To fajny sprawdzian, który różnił się od meczów klanowych. Każdy zawodnik miał możliwości wykazania się w innych warunkach.
Co z czasów esportowych zapamiętałeś najbardziej?
Sama gra przez Internet bywała męcząca. Trudno zapomnieć jednak wszystkie turnieje LAN-owe i panującą na nich atmosferę. Każde zawody miały swoją historią. Niezwykle ważne było też stworzenie drużyny. Drużyny, w której oprócz gry ważne było koleżeństwo. Takiej i do tańca i do różańca!
Na zdjęciu tytułowym od lewej: ham, dArk, skynett, BS7, destru na EGP 2012 w Kłomnicach
Fot. Prywatne zbiory Adama „destru” Gila