
„Esport jest jedną z najciekawszych kategorii fotografii”
Jej pierwszym wydarzeniem esportowym był IEM Katowice 2013 i jak sama przyznaje – była to miłość od pierwszego wejrzenia. Tak zaczęła się jej piękna przygoda z esportem i profesjonalną fotografią. Razem z rozwojem środowiska rozwijała się też ona. Z Adelą Sznajder, czyli jedną z najbardziej uznanych fotografek esportowych na świecie porozmawialiśmy o jej początkach, miłości do esportu, dniach spędzonych poza domem, esportowych „podróżach”, pracy podczas turniejów, interakcją z zawodnikami, barierach, które przeszkadzają kobietom w rozpoczęciu kariery w branży, a także wielu innych rzeczach. Zapraszamy do lektury!
Ciężko mi zliczyć turnieje, podczas których miałaś okazję się pojawić. Ile dni w roku spędzasz tak naprawdę na podróżach, a ile na odpoczynku we własnym domu?
Staram się, żeby to wychodziło w stosunku pół na pół. To też zależy jakby od danego miesiąca. Są takie jak ten, że jednak spędzę go w większości w drodze, a są miesiące takie jak poprzedni, że właściwie, ponieważ wiedziałam, że zaraz będę tutaj, spędziłam go w domu.
Nie masz wrażenia, że liczba tych turniejów, na których zaczęłaś się pojawiać, cały czas rośnie?
Na pewno tak jest. Kiedyś jeszcze studiowałam, więc nie mogłam też brać tyle zleceń, ile chciałam. A ponieważ jest to moja praca, to tak musiało się stać.
Uważasz, że ta aktualna proporcja jest już wyczerpana do maksimum, czy planujesz poświęcić się temu jeszcze bardziej?
Nie, aktualnie nie jest to maksimum. Myślę, że 3/4 roku w drodze, a 1/4 roku w domu byłoby taką granicą. Pół na pół to jednak nadal dosyć dużo. Szczególnie że ta połowa roku, którą teoretycznie spędzam w domu, nie zawsze jest poświęcona odpoczywaniu. Cały czas jest coś do zrobienia jeżeli chodzi o portfolio, maile czy księgowość. To jest moim zdaniem dobra proporcja.
Zdarzają się u ciebie momenty przemęczenia, kiedy żałujesz, że podjęłaś się tego albo tamtego eventu?
Rzadko, ale faktycznie się zdarzają. Wracam do domu i po prostu trzy dni leżę. Ale szybko przechodzi.
Fot. João Ferreira
Teraz należysz do grona najbardziej popularnych fotografów esportowych. I jestem pewien, że było to okupione ciężką pracą, a sama ścieżka była długa. Wiele osób zastanawia się pewnie – jak zaczynała Adela? Jak to się wszystko zaczęło?
Adela zaczynała w Katowicach, czyli dokładnie tutaj, gdzie się znajdujemy. Wybrałam się po prostu na ten pierwszy IEM, który odbywał się w 2013 roku. Napisałam do każdego patrona medialnego, który miał być obecny na miejscu i odpisała mi Polygamia. Moja oferta brzmiała po prostu tak, że chętnie porobię zdjęcia, jeżeli mnie tam przetransportujecie, dacie mi akredytację i tak dalej.
No i dalej już poszło, spodobało mi się to. Potem zaczynałam jeździć jako wolontariusz na DreamHacki i powoli, event po evencie udało mi się to przekuć w płatną pracę. Faktycznie trwało to sporo, teraz jest to już sześć lat.
Miałaś wcześniej wiele wspólnego z samą fotografią?
Troszkę. Po prostu lubiłam robić zdjęcia, ale średnio się na tym znałam i miałam bardzo słaby sprzęt. To było w zasadzie takie hobby, i to takie hobby, w którym dopiero zaczynałam. Bardzo dużo nauczyłam się więc w trakcie pracy. Pracując uczyłam się i o esporcie, i o fotografii. Szybko to szło.
Uczyłaś się o esporcie, czyli same początki nie wynikały z tego, że po prostu się tym interesowałaś? Z reguły bywa tak, że osoby, które działają w tym środowisku, mają jakieś zaczepienie.
Też miałam, ale takie malutkie. Było tak, że bardzo dużo grałam wówczas w League of Legends i moja znajoma dwa albo trzy miesiące wcześniej pokazała mi mecz z udziałem Moscow Five. Nie byłam wtedy w stanie uwierzyć, że istnieją całe rozgrywki, że to wszystko jest kompetytywne i że to jest esport. Chciałam pojechać na IEM do Katowic i to zbadać. No więc była to dla mnie świeżo zaczęta zajawka. Dopiero się wdrażałam.
A jak zareagowałaś na to wszystko będąc już w Spodku?
To była miłość od pierwszego wejrzenia. I światła, i tłumy, i intensywność. To było dla mnie kompletnie niesamowite. Mecze same w sobie były rewelacyjne. To był rok, w którym xPeke zrobił tego pamiętnego backdoora. To było niezwykłe.
Rozumiem, że potem ta przygoda z fotografią esportową toczyła się już naturalnie. Zastanawia mnie jednak, czy są też jakieś inne kategorie twojego zawodu, w których się odnajdujesz.
Jest dużo kategorii fotografii, których chciałabym spróbować, ale myślę, że esport jest jedną z najciekawszych, bo on łączy parę różnych kategorii. Dobry fotograf esportowy łączy w sobie cechy fotografa koncertowego przez bardzo trudne warunki oświetleniowe, sportowego, przez samo rozumienie sceny, znajomość rozgrywek i zależności między graczami, trenerem i fanami, a w dodatku fotografa studyjnego, żeby móc tworzyć dobre zdjęcia, z których potem korzysta się w marketingu, mediach społecznościowych czy w produkcji.
Miałaś okazję współpracować ze sporą liczbą organizatorów, ale jeżeli ktoś widzi twoje imię i nazwisko, od razu pojawia się główne skojarzenie – DreamHack. Jak się z tym DreamHackiem zaczęło?
DreamHack ma swoje dwa największe festiwale – czyli edycje Winter oraz Summer. I te festiwale opierają się na pracy wolontariuszy, którymi organizatorzy bardzo się opiekują. Jedną z kategorii takiego wolontariatu jest właśnie kategoria „coverage”, czyli właśnie zdjęcia, filmy, artykuły i social media.
Kiedy po swoim pierwszym IEM-ie w Katowicach zaczęłam googlować, szukać opcji i dowiadywać się, co mogę zrobić dalej, wyskoczył mi właśnie DreamHack. Pojechałam tam jako wolontariusz i pełniłam tę funkcję przez dwa-trzy lata. Potem po prostu skontaktowałam się z oddziałem esportu w DreamHacku i spytałam, czy nie potrzebują mnie również na inne wydarzenia. No i potrzebowali.
Czyli początkowo tak naprawdę nic za to nie dostawałaś.
W grę wchodziło zakwaterowanie i jedzenie. Tak jak mówię – DreamHack jest niezwykły pod względem wolontariatu. Jako wolontariusz masz podczas eventu wszystko, czego możesz potrzebować, ale faktycznie – dojechać musisz sam. Więc jak dojeżdżasz z Polski, to jest jednak trudniej.
Dochodziło zatem poświęcenie finansowe.
Tak niestety było.
Kolejny temat zacznę od prostego pytania – w którym miejscu na ziemi nie byłaś?
Nie byłam w Afryce, Ameryce Południowej, Australii. Nie byłam w Chinach, chociaż bardzo bym chciała, w Korei, która jest przecież kolebką esportu.
Wymieniłaś Australię i Amerykę Południową, więc od razu przyszły mi na myśl eventy organizowane przez ESL – finały Pro League w Sao Paulo i IEM w Sydney. Nie chcę zgadywać, ale domyślam się, że większość twoich podróży miała związek właśnie z esportem. Na samo zwiedzanie chyba nie było jednak czasu.
Tak, nie zawsze jest na to czas. Faktycznie fajnie jest móc powiedzieć: „No, fajnie, byłam w Stanach, Kanadzie, na Filipinach”, ale prawdą jest, że na poznawanie kultury i kraju jest bardzo mało czasu, trzeba więc go szukać samemu. Jeżeli chciałabym pójść na spacer na miasto, to musiałabym sobie na przykład wykroić kawałek swojego snu. A to nie zawsze jest możliwe.
Mimo wszystko to chyba jeden z większych plusów tej pracy.
Zdecydowanie. Szczególnie jak już się człowiek nauczy, że nie zawsze ma czas, więc zaczyna go sobie organizować i prosić o powrót dzień albo dwa później, żeby móc coś zwiedzić. Wtedy robi się super.
Co jeszcze zaliczyłabyś to największych zalet tego zawodu?
Esport jest działem rozrywki, a pracowanie w rozrywce, czyli przy filmach, w muzyce, ma to do siebie, że nigdy nie wiesz, co się stanie zaraz. Wiesz za to, że na pewno coś się zaraz spieprzy. Dzięki temu bardzo szybko uczysz się na te rzeczy reagować. Nie ma tutaj pracy od dziewiątej do piątej.
To jest dla ciebie plus? Większość stwierdziłaby raczej, że to spore utrudnienie. To wszystko wymaga sporej elastyczności.
Każdy robi to, co lubi. Ale jeżeli dla kogoś plusem jest elastyczność, różnorodność i nowe wyzwania, których w życiu nie widziałeś na oczy, to proponuję esport.
Zwiedziłaś wiele miejsc, odwiedziłaś mnóstwo eventów. Który jest dla ciebie tym ulubionym?
Mimo wszystko ciągle Katowice, bo – raz – były pierwsze, więc mam do nich ogromny sentyment, dwa – polska widownia posiada w sobie niezwykłą energię, trzeba jej to przyznać.
Lubię też DreamHacki, szczególnie zimowe i letnie. One są o wiele luźniejsze, bo to bardziej LAN party niż festiwal esportowy. Wszyscy tam są po to, żeby posiedzieć z kumplami i pograć. Ta atmosfera LAN-a jest bardzo fajna.
Właśnie znajdujemy się na IEM-ie, więc nie wypada nie zapytać o to, jak przebiega cały proces działania ekipy fotografów. Jak wyglądają same przygotowania i organizacja pracy podczas takiego eventu?
Na wstępie zaznaczę, że jestem freelancerką, więc jestem zatrudniana przez organizacje od eventu do eventu. Na ogół to trochę zależy od firmy, ale nie znam niestety tego procesu od wewnątrz. Niektóre firmy ustalają kwestie fotografii miesiące przed, inne przypominają sobie o tym dopiero na kilka tygodni przed startem turnieju.
Praca na miejscu, o której mogę ci powiedzieć więcej, zaczyna się tak naprawdę od media day, kiedy musimy zrobić w studio zdjęcie każdemu zawodnikowi z wszystkich stron i kątów, i ze wszystkimi pozami. A potem te zdjęcia trzeba obrobić, wyciąć z tła, upewnić się, że są dobrze wyedytowane, zrobić team composite (posklejane zdjęcia wszystkich zawodników drużyny – red.), trzeba się upewnić, że każdy plik jest dobrze nazwany i że znajduje się on w dobrym folderze, że nie zapomnieliśmy po dziesięciu godzinach edytowania o jakimś graczu, który gdzieś się schował.
Potem przechodzimy już do turnieju i w przypadku zwyczajnego turnieju zaczęłoby się od faz grupowych, które często odbywają się w jakichś salach bankietowych, mniejszych studiach. To jest taka rozgrzewka. Zdjęcia są potrzebne na bieżąco, więc wygląda to tak, że parę razy w ciągu dnia wracamy do komputera i je obrabiamy, cały czas jest rotacja. Potem natomiast przechodzimy do areny czy stadionu i robi się naprawdę ciekawie, bo ciągle zmieniają się warunki oświetleniowe. Trzeba pamiętać o fanach, są wejścia na scenę, przybijanie piątek, podpisywanie autografów. Na scenie zazwyczaj są też większe emocje. No i tyle!
A jak to wygląda w kwestii rozdzielania obowiązków? Jest tak, że jeżeli ty znasz się na CS:GO, to zajmujesz się właśnie turniejem CS-a?
Muszę się do czegoś przyznać – nie zagrałam ani minuty w CS:GO, ale ponieważ tyle przy nim pracowałam i ta gra jest jednak bardzo przyjazna w odbiorze, to dobrze ją znam. Nie było jednak ani minuty! Nic!
A jeżeli chodzi o rozdzielanie obowiązków – musiałbyś zapytać Heleny (Kristiansson – red.)
Jeżeli jednak znasz trochę specyfikę CS-a, to przypuszczam, że pomaga ci to w wyczuciu odpowiedniego momentu na zdjęcie.
CS:GO jest prosty i przyjazny nie tylko w odbiorze widza, ale również w odbiorze fotografa. Ta gra ma konkretną, prostą strukturę i wiadomo, że co rundę coś się wydarzy. Co rundę ktoś wygra – nie ma innej opcji. Przez to jest bardzo dużo okazji i dobrze wiesz, kiedy one się wydarzą, żeby złapać dobre ujęcie i dobrą reakcję.
W Docie na przykład nigdy nie wiesz. Z Dotą też nie miałam styczności, ale pomaga to, że dużo grałam kiedyś w League of Legends, bo jednak MOBY są podobne. Muszę jednak powiedzieć, że kiedyś jesteś na scenie, szczególnie na takich większych, to często zwyczajnie nie masz pojęcia, co się dzieje w grze, bo nie ma dookoła żadnego ekranu, żeby nie widział go też żaden gracz. Albo musisz się zdawać na komentatorów, których nie zawsze dobrze słychać, albo po pewnym czasie uczysz się też obserwować graczy i dostrzegać te króciusieńkie reakcje w ich gestach, minach i oczach, które świadczą o tym, że zaraz się coś stanie. To jest faktycznie najlepsza droga, żeby to złapać. Pomaga też tłum, bo jeśli kibice krzyczą głośniej, to wiesz, że zaraz coś się wydarzy.
A jeżeli chodzi o przydzielanie ról, ciężko mi powiedzieć jakie decyzje podejmują ludzie, którzy zarządzają takimi dużymi imprezami jak IEM. Na niektórych eventach, np. DreamHackach, jest tak, że jest więcej niż jedna scena. Wówczas do jednej sceny przydzielony jest jeden project manager i on po prostu zatrudnia fotografa. Zwykle to jest po prostu osoba, którą już zna i o której wie, że wykona dobrą robotę.
Szczerze mówiąc, nie tak często patrzy się na naszą pracę pod względem tego, na jakiej grze się znamy. To nie jest u nas aż tak ważne, bo o wiele ważniejsza jest ogólna znajomość esportu, warunków oświetleniowych, miejsc i graczy. Faktycznie, jeżeli zaczyna się fotografować nową grę, zdecydowanie trzeba usiąść i obejrzeć parę streamów, by się trochę doszkolić. Ale taka bardzo konkretna, techniczna wiedza, którą posiadają analitycy albo gracze, nie jest moim zdaniem aż tak ważna. Pomocna, ale czasem wręcz przeszkadza. Czasem dzieją się rzeczy niespodziewane i obserwowanie graczy jest w takim przypadku lepszym wyznacznikiem niż robienie tego „na wiedzę”.
Fot. Maciej Kołek
A jaki wpływ na wasze zdjęcia mają zatem sami zawodnicy? Jesteś w stanie pogrupować graczy pod względem tego, jak łatwo się z nimi „pracuje”?
Po pierwsze i najważniejsze, bardzo dużo zależy od tego, jak zostaną oni porozsadzani, bo czasem zwyczajnie światło pada lepiej na gościa po lewej, niż na gościa po prawej. I jeżeli pada lepiej światło, to łatwiej będzie złapać ostrość.
Drugim kryterium jest to, jak siedzą sami gracze. Niektórzy lubią mieć twarze bardzo blisko ekranu, a niektórzy siedzą bardzo odchyleni. To też daje ci kąty, bo musisz celować między monitorami i między innymi graczami.
W trzeciej kolejności faktycznie przychodzi sam gracz. Niektórzy są bardzo ekspresyjni i mocno reagują na to, co się dzieje. Inni trzymają pokerową twarz właściwie cały czas. Bardzo ważne też jest to, jak reagują na kamery i aparaty. Niektórzy ich nie widzą i najczęściej – szczególnie na tak ważnych turniejach jak Major – są tak bardzo skupieni na tym, co się dzieje w grze, że cię nawet nie widzą i nie mają szans cię zauważyć. Ale na niektórych, mniejszych turniejach, szczególnie mniej doświadczeni gracze, odsuwają się albo chowają twarze. Trzeba faktycznie pracować nad tym, żeby być odpowiednio daleko i jednocześnie blisko, żeby ich nie peszyć.
Jak zatem wygląda twoja interakcja z zawodnikami? Oni dostrzegają twoją rolę w całym tym przedsięwzięciu?
Dobrze by było, gdyby po sześciu latach już niektórzy mnie kojarzyli i myślę że jednak tak jest. Nie widujemy się jednak aż tak często z graczami, bo ten przychodzi, rozstawia się, gra swój mecz i zwykle wychodzi. A my robimy zdjęcia, potem musimy się schować do naszej „dziury”, obrobić je i wrzucić. Faktycznie jednak znamy się, lubimy i istnieje parę niepisanych zasad, jak np. to, że my nie podchodzimy za blisko, oni się przed nami nie chowają. Nazwałabym to takim profesjonalnym savoir-vivre.
Mówisz o zawodnikach w samych superlatywach. Zdarzyły się jednak z ich udziałem sytuacje mniej przyjemne?
Wbrew pozorom bardzo rzadko. I wynikają one głównie z naszego zmęczenia i tego, że mamy jet-laga i bardzo chcielibyśmy mieć to z głowy, najczęściej podczas media day. Wszyscy wiemy, że są potrzebne, większość z nas za nimi nie przepada, ale wiemy, że trzeba to zrobić. Mimo wszystko zdarza się to rzadko i panuje tutaj duża kultura. Szczególnie doświadczeni gracze zdają sobie sprawę, że zdjęcia i filmy, które są nagrywane, są elementem ich pracy i ich wizerunku.
Chciałbym nieco powrócić do specyfiki twojej pracy. Jak na twój zawód zapatrują się twoi bliscy?
Na początku nie rozumieli co to jest i jak to wygląda, ale potem zobaczyli moje zdjęcia i zobaczyli, ile przynosi mi to radości, ile mi to daje, więc teraz wszyscy bliscy są ze mnie dumni i cieszą się, że robię to, co lubię.
A w przypadku częstych wyjazdów?
Bywa to bardzo trudne. Szczególnie, że np. teraz są to trzy tygodnie na raz. Zdarzyło się ominąć jakieś większe rodzinne uroczystości. Ma to swoją cenę.
Czyli zdecydowanie nie brzmi to jak praca dla wszystkich.
Ważne jest to, że zdecydowana większość będzie to robiła w stanie entuzjastycznym i ciężko pracować przez pierwsze pół roku, ale trzeba pamiętać, że to się nie skończy, to będzie trwało 6-10-15 lat. Na początku wszyscy się cieszą, że będą podróżować i że będzie fajnie. Potem przyjdzie ten moment, że tych wrażeń będzie za dużo i kiedy sam fakt, że lecisz przez Atlantyk nie daje ci już tego kopa adrenaliny, zaczynasz czuć, że jest ci niewygodnie, że jesteś zmęczony i wolałbyś sam pograć na komputerze. Trzeba też być gotowym na te momenty i należy pamiętać czemu się tu jest. Wytrzymałość jest bardzo ważnym aspektem esportu, o którym bardzo mało się mówi.
Wiele młodych osób rozważa wejście do esportu, ale kiedy przychodzi do wyboru konkretnego zawodu, pojawia się pytanie: „Co zrobić?”. Zacznę więc od początku – jakimi cechami powinien charakteryzować się fotograf esportowy?
Niektóre będą brzmiały jako bardzo oczywiste, ale zaskakująco nie są:
Bardzo dobra komunikacja w języku angielskim. Bardzo, bardzo dobra. Ludzie będą się posługiwali różnymi akcentami, będzie mało czasu, będziesz musiał pisać na szybko długie maile i będziesz musiał w biegu dogadać się w skomplikowanych kwestiach. To jest nie do przeskoczenia i jest to bardzo doceniane. Jeżeli dobrze mówisz po angielsku, twoje szanse na to, że będą chcieli z tobą współpracować bardzo wzrastają. To działa tak naprawdę w każdym aspekcie esportu, nie tylko w fotografii.
Kolejna oczywistość: bardzo dobra znajomość fotografii, też od strony technicznej i sprzętu. Można, tak jak ja, próbować się uczyć w drodze, tylko przypominam, że kiedy ja to robiłam, esport sam też się uczył. Standardy były więc inne i pewne rzeczy wyglądały inaczej. Teraz moim zdaniem byłoby to nie do zrobienia. Mamy już na tyle dobrych profesjonalistów, że wchodząc w ten świat powinieneś wiedzieć czym jest przysłona i powinieneś wiedzieć jakie możliwości ma twój aparat.
Wytrzymałość fizyczna, czyli ta świadomość tego, że to podróżowanie, emocje, światła i wrzaski być może zaczną cię męczyć. Konieczna jest umiejętność zagryzienia zębów i wytrzymania.
Świadomość tego, że esport jest bardzo elastyczny i bardzo zmienny. Tak jak mówiłam, co chwilę na swój talerz będziesz dostawał rzeczy, których nigdy w życiu nie widziałeś i w ogóle nie będziesz miał pojęcia jak to ugryźć. Pewna samodzielność, elastyczność i umiejętność nie tracenia głowy i rozwiązywania problemów jest w przypadku pracy fotografa nieoceniona.
I na koniec, tak bardzo fotograficznie, to umiejętność obserwacji, która sprawi, że nieważne czy będziesz robił zdjęcia w Hearthstone’ie, Fortnite, CS:GO czy w Docie, patrząc na twarz gracza, słysząc tłum i czytając emocje w sali będziesz wiedział, że zaraz coś się stanie. W ten sposób na początku bardzo dużo ujęć ominęłam, bo po prostu źle odczytałam to, co się dzieje, ale to jest coś, czego warto się nauczyć i co warto ćwiczyć. I można to praktykować na stadionie w Katowicach i na LAN-ie w gimnazjum.
Ważna też jest inicjatywa i świadomość, że niestety, czy też stety, to nie jest zawód, w którym będziesz siedział i czekał, aż ktoś do ciebie zadzwoni, bo to ty musisz się komunikować z klientami, to ty musisz ich szukać, jeżeli nie drzwiami, to oknem. Jeżeli organizator mnie nie wziął, to może powinnam napisać do drużyny, a może do sponsora. Trzeba faktycznie się orientować i kombinować. To na szczęście są rzeczy, których można się nauczyć i które przychodzą z pewną praktyką.
Dużo się też mówi o kobietach w esporcie, a wspominam o tym nieprzypadkowo. W polskim esporcie jest ich coraz więcej, co na pewno cieszy, ale to ty jesteś jednym z takich głównych przykładów, który pokazuje, jak zrobić karierę. Co powinniśmy czynić, by zachęcać kolejne zainteresowane branżą?
My przyjdziemy same, jeżeli poczujemy, że jest to dla nas bezpieczne środowisko. Jeżeli grasz online i co chwilę słyszysz “wracaj do kuchni” albo pytania dotyczące twojego statusu związku i twojej orientacji seksualnej, albo nie daj Boże ktoś proponuje ci interakcje daleko wychodzące za mecz w którym właśnie bierzecie udział, to nie zachęca cię to, żeby dalej eksplorować to środowisko i szukać w nim zawodu. Jeżeli zaczniemy w tych małych rzeczach, czyli np. jak traktujemy ludzi, którzy nie są “białymi heteroseksualnymi mężczyznami”, to myślę, że ta kwestia rozwiąże się sama. Po prostu kobiet będzie przychodziło coraz więcej.
Po kogo stronie stoi tutaj odpowiedzialność? Potrzebne są akcje czy inicjatywy, by uświadamiać ludzi i uczyć życia z innymi ludźmi?
Można oczywiście zrobić akcje i uświadamiać, ale myślę, że chodzi tutaj bardziej o małe rzeczy i codzienne interakcje. Jeżeli właśnie grasz online i ktoś na dźwięk damskiego głosu zaczyna składać komuś dziwne propozycje albo dzielić się swoją (zwykle przydługą) opinią na temat damskich umiejętności w grze to zwróć mu uwagę, że to już nie jest śmieszne. Już nie jesteśmy w podstawówce. Wiadomo, że grając z kimś online i będąc w emocjach ciężko jest przerwać i powiedzieć: „Hola, towarzyszu! Nie mów takich słów, bo one są brzydkie/seksistowskie”. Ale rozumiesz – zwrócić uwagę na to, że to już przestaje być cool. I to już nie jest okej.
Samo to robi ogromną różnicę, ale faktycznie, mało ludzi to robi, bo to wymaga pewnej, że tak powiem, odwagi i narażenia się na to, że powiedzą ci, że psujesz atmosferę, nie znasz się na żartach i nie masz dystansu.
Mimo wszystko ty i wiele innych kobiet znajdujesz się w tej branży, jakoś się przedarłyście. To kwestia radzenia sobie z problemem czy olewania takich przypadków?
Sama nigdy w życiu podczas mojej kariery nie usłyszałam, że jestem tu gdzie jestem, bo jestem ładna, bo jestem kobietą albo poszłam z kimś do łóżka. Nic takiego, i to jest super.
Myślę jednak że wynika to z tego że bardzo mało fanów wie kim jestem i co robię: znam sporo dziewczyn w zawodach komentatorek, analityczek, prezenterek, czy graczek, które otrzymują regularnie obrzydliwe wiadomości.
Ważne jest też to, że ja zaczynałam moją pracę ze Szwedami, a tam zwraca się uwagę, żebyś nigdy nie czuł się dyskryminowany ze względu na to kim jesteś i żeby środowisko w którym pracujesz było zwyczajnie bezpieczne. I to ma odbicie w wielu rzeczach. I w takich, że wszędzie stoją środki dezynfekujące do rąk, żeby nie rozprzestrzeniać słynnej eventowej grypy i w takich, że jeśli ktoś w ekipie ma uczulenie na skorupiaki to obsługa eventu trzy razy się upewni że wydane mu jedzenie nawet koło nich nie stało, i w takich, że jeżeli ktoś zaczyna rzucać żartami, które nie zawsze są w porządku, to znajdzie się ktoś, kto powie – stary, daj spokój.
Trzeba też dodać, że profesjonalne środowisko esportu składa się z konkretnych, profesjonalnych osób. I wydaje mi się jednak, że na taki bezsensowny seksizm zwyczajnie nie mamy czasu.
Myślisz, że będziemy w przyszłości zmierzać w dobrym kierunku?
Myślę, że tak. Już w ogóle, nie tylko w esporcie, pewne rzeczy, które były akceptowane 10 lat temu, są już nie na miejscu i bardzo mnie to cieszy.
Jeżeli ten wywiad będzie czytała jakaś dziewczyna, która będzie się bała, że spotkają tutaj okropne rzeczy, których mogła się nasłuchać w grach online – to się nie bój, bo jest naprawdę w porządku.
Fot. wyróżniające: Matthew Truelove
Fot. na dole rozmowy: Adela Sznajder we współpracy z ESL oraz DreamHack
Portfolio Adeli Sznajder